Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jedyny przedstawiciel naszego regionu na Paraolimpiadzie opowiedział nam o swoim niezwykłym życiu

Iza BEDNARZ [email protected]
Krzysztof Pietrzyk na boisku Szkoły Podstawowej numer 19 przy ulicy Targowej w Kielcach.
Krzysztof Pietrzyk na boisku Szkoły Podstawowej numer 19 przy ulicy Targowej w Kielcach. Dawid Łukasik
Z Krzysztofem Pietrzykiem, zawodnikiem polskiej reprezentacji koszykówki na wózkach, jedynym z naszego regionu uczestnikiem Igrzysk Paraolimpijskich w Londynie rozmawiamy o jego niezwykłym życiu.

Krzysztof Pietrzyk

Krzysztof Pietrzyk

Kielczanin, ma 31 lat, absolwent Technikum Budowlanego w Kielcach, Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach na kierunku zarządzanie w fizjoterapii i sporcie niepełnosprawnych. Od dziecka grał w koszykówkę w klubach w Kielcach. W 2003 roku uległ wypadkowi na motorze. Po rehabilitacji zaczął uprawiać koszykówkę na wózku. Grał w klubie we Wrocławiu, Katowicach, w 2010 roku w zawodowej lidze w klubie Porto Torres na Sardynii, od 2011 gra w klubie Łódzkiego Towarzystwa Rehabilitacji i Sportu Niepełnosprawnych, od pięciu lat jest zawodnikiem kadry narodowej. Słucha czarnej muzyki - RNB, hip - hop, hobby - motoryzacja. Jest fanem volkswagena - jeździ jettą, aktywnym uczestnikiem klubowych zlotów tej marki.

Krzysztof mieszka w Kielcach. Był jedynym przedstawicielem naszego regionu na Igrzyskach Paraolimpijskich w Londynie. Odniósł sukces mimo tego ,że nie ma wsparcia władz, sponsorów. - Ja czuję się poza tym miastem. Mimo, że jestem kielczaninem, mieszkam tutaj i nie chciałbym stąd wyjeżdżać. Ale trudno się tu rozwijać -mówi.

Najpiękniejszy dla pana moment na igrzyskach w Londynie?.

- Mecz z Turcją kiedy nagle cała hala zaczyna skandować "Polska, biało - czerwoni". Oglądam się, myślałem, że to Polacy z jakiejś fabryki przyszli nas dopingować, ale na widowni Polaków garstka, w tym trzech kolegów z ligi, którzy przyjechali, żeby obejrzeć ostatnie mecze. I oni we trzech rozkręcili taki doping, że 15 tysięcy Brytyjczyków zaczęło śpiewać razem z nimi. Po polsku. Dla nas. Szok. Jak teraz siedzę w domu w Kielcach, to aż się robi przykro, że ten sen już się skończył.

A w Polsce ile osób przychodzi na wasze mecze?

- Dziesięć, może piętnaście, sami znajomi i rodzina. Gramy dla pustej hali.

Bo tu nikogo wasz sport nie obchodzi?

- Dokładnie. Dlatego nie mogę zapomnieć tych igrzysk. Spotkałem się z zupełnie inną kulturą, cywilizacją. Z lotniska wieźli nas do wioski olimpijskiej autobusem przez cały Londyn, mijaliśmy Big Bena, Tower, London Bridge. Wszędzie wisiały ogromne bilboardy z niepełnosprawnymi sportowcami, usiane wielkimi logami firm, które wspierają sport niepełnosprawnych. Tam można i nie jest wstydliwe pokazywanie człowieka na wózku czy bez ręki. Wioska fantastyczna, wszystko tak dopięte, żeby nam pomóc, wszędzie masę wolontariuszy, pytają, w czym pomóc, gdzie chcemy się dostać. A najbardziej zaskoczyli mnie zwykli Brytyjczycy, publiczność. Koledzy z reprezentacji lekkoatletycznej opowiadali, że codziennie był pełny stadion, 80 tysięcy ludzi. Na meczach koszykówki od rana do wieczora, po 10 - 15 tysięcy osób w hali. I bardzo nakręcali imprezę meczową: fale meksykańskie, konkursy w przerwach jak na meczach ligi NBA. Oni tam nie przyszli siedzieć jako statyści, ale dopingować sportowców. Przy wyjeździe z hali przybijali nam piątki, bili brawo. Czuliśmy się jak gwiazdy na normalnej imprezie sportowej.

Na mecze koszykówki już na trzy miesiące przed olimpiadą nie było biletów.

- Niektórzy kupowali bilety, bo chcieli zobaczyć paraolimpiadę, ale szli bez przekonania. A potem słyszałem wypowiedzi, że sami byli zaskoczeni, jak zaczęli skakać, krzyczeć i zachowywać się jak na normalnej imprezie sportowej. Moi koledzy z koszykówki, z którymi byłem związany przed wypadkiem, oglądali nasze mecze na przekazie internetowym i tak im się spodobało, że teraz zapraszają mnie, żeby gdzieś zrobić jakiś mecz pokazowy ze sprawnymi, bo mówią, że nie wiedzieli, że to jest tak atrakcyjne, emocjonujące. Gdyby to było pokazane, pewnie ludzie by zrozumieli, że sport niepełnosprawnych nie jest gorszy od olimpiady zdrowych.

Telewizja Polska emitowała codziennie aż 8 minutowe migawki...

- W Londynie siedem stacji cały czas transmitowało zawody na żywo. Codziennie były pełne hale, stadiony, pływalnie. Powiem pani, że było mi przykro, jak na forum internetowym ludzie pytali, gdzie można to obejrzeć. A u nas premier mówi, że to na pewno nie będzie tak interesujące, jak sport pełnosprawnych. Jak tak można? I do tego Korwin - Mikke w programie u Lisa pyta, czy Jaś Mela widział kogoś w protezach i krótkich spodenkach na mieście. Moi koledzy tak chodzą, nikt się nie bulwersuje, nie obraża, nie gorszy. To właśnie z takich wypowiedzi tworzy się paranoja wokół niepełnosprawnych.

Wróćmy do normalności. Taka impreza ładuje człowieka?

- Pewnie! Cieszę się, że miałem okazję być tam i przeżyć coś takiego. Tego mi nikt nie zabierze. Ciekaw jestem, czy to będzie powtarzalne w kolejnych igrzyskach, czy to tylko fenomen tej olimpiady w Londynie.

Następny plan: Rio de Janeiro?

- To będzie zależało jak nam pójdą kwalifikacje, czy nie będziemy musieli się martwić o pieniądze na sprzęt, zgrupowania, wyjazdy. Ale chciałbym, żebyśmy pociągnęli ten historyczny awans polskiej koszykówki do ćwierćfinału.

Liczyliście na więcej?

- Mieliśmy nadzieję i możliwość. Wcześniej graliśmy mecze kontrolne z Australią, która ma najlepszą drużynę na świecie, i trochę utarliśmy im nosa, bo w dogrywce wygrali z nami tylko jednym punktem. Niestety, w Londynie nie zagrały te założenia, które mieliśmy. Po przegranej z Australią trochę zeszło z nas powietrze, wiedzieliśmy, że już jesteśmy poza strefą medalową. Mecz z Turcją o siódme miejsce to było nieporozumienie. Wygrywaliśmy siedmioma punktami na 40 sekund przed końcem. Teoretycznie to już się nie dało przegrać. I nagle najlepszy nasz zawodnik nie trafia dwóch rzutów osobistych, później Turcy mają akcję, trafiają za trzy punkty, zbierają piłkę i kolejne dwa trafienia. Po gwizdku kończącym nie wiedzieliśmy, co się stało.

Zagrali ten mecz za was.

- Byliśmy w granicach 5 - 6 miejsca. Potem analizowaliśmy, że zawiodły nerwy. Bo wygrywa się głową.

Jak się gra w koszykówkę na wózkach?

- Tak samo, jak w tę dla zdrowych. Ten sam wymiar boiska, wysokość koszy, te same zasady. Po dwóch obrotach kołami trzeba podać piłkę lub zakozłować, bo sędzia liczy kroki. Nie ma tylko rzutów z dwutaktu. Gra się bez limitu wiekowego, nasz najstarszy zawodnik Jan Cyrul z Rzeszowa ma 50 lat i naprawdę jest to facet w super formie, wielu młodych może z niego brać przykład.

Kurczę, chyba nie potrafiłabym wykonać rzutu osobistego na siedząco.

- No nie jest łatwo. Kiedyś przyszedł do nas na trening Marcin Gortat usiadł na wózku w polu do rzutów osobistych i próbował rzucać. Miał duży problem, żeby trafić.

A faule? Koszykówka to ostra gra.

- Ta jest jeszcze bardziej kontaktowa, bardziej zespołowa. Tu się nie da robić samotnych rajdów, grać jeden na jeden, nawet jak ktoś dobrze pracuje wózkiem, musi podjechać kolega i zrobić zasłonę. Non stop są uderzenia przodem, bokiem. To ostra, męska gra dla facetów z jajami. Jest dużo upadków podczas meczu, ale trzeba się szybko zbierać i grać dalej.

O co się człowiek bardziej martwi, o siebie, czy o sprzęt?

- O wózek, wiadomo. Podczas meczu jest taka adrenalina, że nie czuje się urazów. Miałem taką przygodę jeszcze z drużyną z Wrocławia graliśmy turniej w Niemczech, awansowaliśmy do finału. Świetnie się czułem, zacząłem punktami i zaraz w trzeciej minucie mieliśmy zderzenie, upadłem głową na koło przeciwnika i rozciąłem sobie łuk brwiowy. Krew zaczęła się lać, pani z obsługi medycznej mówi, że nie mogę grać. Jak to nie mogę, jak dobrze się czuję?! Idziemy z drużyną do zwycięstwa, będzie zmiana i wchodzę. A ta - nie i przerwa. No jak nie?! Uparłem się, podkleili mi ten łuk i grałem. Dopiero po meczu sobie przypomniałem, że muszę jechać na szycie (śmiech). Po meczu można sobie kalkulować i naprawiać, a na meczu szybko, koło, mechanik i heja.

Trenuje pan w Łodzi, jakby tak policzyć te dojazdy na treningi, dietę, odżywki, naprawy wózka, ile to kosztuje miesięcznie?

- Cała renta poszłaby na to. Na mieszkanie, telefon już nie starczy. A przecież trzeba też odżywiać się z sensem, nie łapać hot -doga czy batona. Chcemy mieć reprezentację, medale, tylko trzeba mieć pieniądze na tę inwestycję. Ja mam 540 złotych renty, a kiedy przygotowywałem się do olimpiady, musiałem uczestniczyć w zgrupowaniach i nie przedłużono ze mną umowy w Powiatowym Urzędzie Pracy w Kielcach. Aktualnie jestem bezrobotny i szukam pracy.

Można poszaleć....
- No faktycznie (śmiech). Jeśli chce się uprawiać sport na poziomie olimpijskim, trzeba trzy razy w tygodniu dojechać na trening do Łodzi. Do tego jak dochodzą mecze, to wychodzi cztery wyjazdy w tygodniu.

Klub coś dokłada?
- Zwraca 100 procent kosztów paliwa. Jako pierwszy i jedyny w Polsce. Trenowałem w drużynach na Śląsku, jeśli były jakieś zwroty, to nigdy w 100 procentach, albo wcale. Dlatego ludzie przestają uprawiać ten sport. Ciężko jest zebrać grupę z jednego miasta, ludzie dojeżdżają z terenu, ale przy takich rentach to nie ma szans, bo cała renta idzie na dojazdy. Wózek dobrej klasy kosztuje około 15 tysięcy złotych.

Żadnych stypendiów? Sposnorów?
- Po raz pierwszy przy okazji tej olimpiady obiecano nam około 3 tysięcy złotych jednorazowo. Prezesowi związku podobno coś obiecał PFRON. Ale pieniądze jeszcze nie dotarły na konto.

Macie jakaś opiekę medyczną jako sportowcy?
- W kadrze jest fizjoterapeuta, ale chyba bardziej to robi z serca niż dla pieniędzy, bo kwoty są symboliczne. Czasem sobie docinamy pół żartem pół serio: masz tam zapłacone, to zasuwaj, bo my to robimy dla orzełka na koszulce.

Ale te przywileje tylko w kadrze?

- Tylko. W klubie muszę sobie wszystko finansować sam. Jak zostaną mi odżywki z kadry, to na miesiąc - dwa mi wystarczy.

Ktoś panu pomaga?

- Mieszkam u mamy i ona mnie wspomaga we wszystkim. Ale chyba przeniosę się do Łodzi, prezes klubu próbuje mi pomóc i szuka tam dla mnie jakiejś pracy.

I stracimy jedynego swojego olimpijczyka w regionie.

- Drużyna w Łodzi już mnie wciągnęła. Tam jest przychylny klimat dla niepełnosprawnych sportowców. Przed wyjazdem na olimpiadę mieliśmy spotkanie w Urzędzie Miasta z wiceprezydentem Łodzi, bardzo fajne, miłe pożegnanie, były media regionalne, czuliśmy się potrzebni. U nas to chyba nie jest nikomu potrzebne, bo mamy piłkę nożną, która jest gdzieś tam w ogonie. Z nimi robi się spotkania. Ja czuję się poza tym miastem. Mimo, że jestem kielczaninem, mieszkam tutaj i nie chciałbym stąd wyjeżdżać. Ale trudno się tu rozwijać.

Najważniejszy moment w pana życiu?

- Na pewno wypadek. To była najtrudniejsza chwila. A najważniejsza, to przebudzenie się z tego i ta decyzja, żeby wziąć swoje życie w swoje ręce. Tułając się przez pierwszy rok po szpitalach, leżąc w łóżku w domu na pierwszym piętrze, powiedziałem sobie, albo to życie musi się zmienić, albo ono nie ma sensu. Tupnąłem i zacząłem się dowiadywać, co osoba niepełnosprawna może robić ze swoim życiem. Na obozie rehabilitacyjnym spotkałem takich ludzi jak ja, dowiedziałem się, że można być osobą samodzielną, jeździć samochodem. Na studiach w akademiku nauczyłem się gotować. Chłopak z akademika, też na wózku, powiedział mi, że w Katowicach jest drużyna koszykówki. Poszedłem na jeden trening i to był przełom. Bo sport zawsze był w moim życiu najważniejszy. Jestem teraz szczęśliwy, bo robię to, co lubię. Muszę dojeżdżać, trudno, staram się patrzeć na lepsze strony. Powiedziałem, że chcę się poświęcić, chcę zdobywać medale, mieć coraz lepszą drużynę.

Udałoby się panu z tego wyjść, gdyby nie sport?

- Chyba nie. Byłaby renta, patrzenie w okno i życie bez sensu. A sport niesamowicie mnie nakręca, to jest aktywność, która powoduje, że chociaż na treningu było ciężko, rano chce się wstać z łóżka i znowu podjąć ten wysiłek. Praca czy jakieś inne pasje pewnie by mi tego nie dały, bo w życiu przychodzą różne załamania, a sport nauczył mnie, że muszę się szybko zbierać z podłogi, żeby wskoczyć na wózek i grać dalej. Fajnie byłoby o tym mówić innym, że pokonując jedną barierę, można wejść na szczyt. Chociaż ten rok był wyjątkowo hardcorowy. Wracając po 22 z Łodzi po ciężkim 2- godzinnym treningu przysypiałem za kierownicą, na stacji benzynowej jadłem na kolanach sałatkę z domu, żeby nie tracić czasu ma McDonalda, bo rano trzeba do pracy, ale wiedziałem, że trzeba zacisnąć zęby, jeżeli chcę coś osiągnąć.

Nie boi się pan wyzwań.

- Uważam, że trzeba wykorzystywać nadarzające się szanse. Jako jedna z trzech osób w Polsce uczestniczę w eksperymencie medycznym, który prowadzi Akademia Medyczna we Wrocławiu. Przeszedłem przeszczep komórek glejowych, pobrano mi je z nosa, hodowano i wszczepiono w uszkodzone części rdzenia kręgowego. Chodziło o regenerację i połączenie tych zdrowych z uszkodzonymi. W kolejnych badaniach wszystko wychodzi super, rosną nowe wypustki komórek nerwowych, ale na razie spektakularnych efektów brak. Na pewno bardzo poprawiła mi się siła mięśni. To eksperyment, na długi czas. Ja to już gdzieś zepchnąłem na boczny tor, nie czekam, aż któregoś dnia się cudownie obudzę, wstanę i pójdę. Nie zawieszam się na tym, bo w życiu trzeba iść dalej. W sporcie nie zawsze się wygrywa, jest porażka, ale będą kolejne mecze.

Ale ma pan jeszcze jakieś życie poza sportem?

- Jest Ewelina, wysoka brunetka, pracuje w biurze projektowym w Kielcach. Codziennie jeździła do pracy z tego samego przystanku, co ja. Zerkaliśmy na jedno na drugie.

I kto pierwszy się odezwał?

- Jej znajoma wypatrzyła mnie na portalu społecznościowym i Ewa odezwała się do mnie przez portal. Pisząc do mnie nie była pewna, czy będę wiedział o kogo chodzi, ale napisałem jej "przecież Ty codziennie w takim płaszczu wychodzisz do pracy". W tym roku poświęcałem dużo czasu na zgrupowania i treningi, więc muszę nadrobić zaległości. Planujemy wspólną przyszłość, mam nadzieję, że nam się ułoży.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie