Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobieta z zakładu karnego w Nisku opowiedziała, jak wplątała się w pajęczynę długów. Mąż nic nie wiedział

Marcin RADZIMOWSKI
Niezwykła historia kobiety w niżańskiego zakładu karnego. Młoda, wykształcona, inteligentna. Matka czwórki dzieci, szczęśliwa w związku, kochająca i kochana żona. Do więzienia trafiła na wiele lat. Mistrzyni kamuflażu. O tym, że Marta ma do "odsiadki" 11 lat, jej mąż dowiedział się w dniu, w którym jechała do więzienia. Matka wcześniej też nic nie wiedziała.

Dla wszystkich to był ogromny szok. - Jestem tutaj, bo byłam zbyt dumna, by przyznać się do porażki. I nie byłam nauczona tego, że coś może mi nie wyjść - mówi 32-letnia Marta, odbywająca karę w Zakładzie Karnym dla kobiet w Nisku.

Młoda, wykształcona, inteligentna. Matka czwórki dzieci, szczęśliwa w związku, kochająca i kochana żona. Choć nie pławili się w luksusie, na życie pieniędzy nie brakowało. I dachu nad głową też. Normalna rodzina, jakich wiele. A teraz? Teraz jej świat to zakład karny. I woli nie planować, kiedy znów wróci do rodziny. Tak łatwiej przetrwać rozłąkę.

- Zrobiłam licencjata z polonistyki na uniwersytecie w Lublinie, choć studiując właściwie spełniałam marzenia rodziców. Staże w szkole utwierdziły mnie, że praca z dziećmi i młodzieżą nie jest dla mnie. W czasie studiów chcąc być niezależna, dorabiałam pisząc w lokalnym tygodniku - wspomina Marta. - Pisałam przede wszystkim o ludziach z pasją, choć publikowałam też artykuły z innych dziedzin i układałam horoskopy.

MIŁOŚĆ I POUKŁADANY ŚWIAT

Gdy miała 22 lata zakochała się po uszy w starszym od siebie mężczyźnie. Co ją urzekło? Jego dojrzałość, odpowiedzialność, ofiarowana miłość. Niedługo potem byli już szczęśliwym małżeństwem, spodziewającym się pierwszego dziecka. Zamieszkali w mieszkaniu, jakie Marek odziedziczył po zmarłych rodzicach.

W swoim niespełna 20-tysięcznym mieście zdecydowali się założyć sklep ze stolarką drzwiową, panelami i deskami podłogowymi. Dodatkowo Marek dorabiał pracując w sklepie jubilerskim i jako tłumacz języka francuskiego.

- Wszystko naprawdę dobrze się układało. Sklep przynosił zysk, z dokumentami też było wszystko w porządku, gdyż nad wszystkim czuwała księgowa - mówi 32-latka. - Problemy zaczęły się po tym, jak w naszym mieście wybudowano duży market budowlany. Oferowali gorszej jakości, ale tańsze na przykład panele podłogowe i z czasem straciliśmy większość klientów. A właściwie ja straciłam, bo sklepem ja się zajmowałam.

Kłopoty zaczęły się nawarstwiać, bo Marta będąc w ciąży nie mogła pracować. Trzeba było zatrudnić osobę do sklepu. Niedługo potem Urząd Skarbowy informował, że firma Marty musi zapłacić kilkanaście tysięcy złotych podatku VAT.

- Wtedy najrozsądniej było chyba zamknąć sklep, zapłacić podatek i z czystym kontem spróbować rozkręcić może jakiś inny biznes. Ale gdzież tam, ja sobie nie poradzę? Duma nie pozwalała mi powiedzieć o problemach mężowi ani rodzicom. Za młoda i za głupia byłam - przekonuje więźniarka z Niska. - Taki już mój charakter. A może to wyniesione z domu? Ja nie byłam nauczona tego, że coś może mi nie wyjść. Zawsze w szkole miałam dobre oceny, mój świat był poukładany, idealny.

JAKOŚ LECI

Pojawiały się kolejne schody, ale Marta nadal milczała. Mąż pracował od rana do wieczora, ona siedziała w domu i kombinowała, jak wyjść z finansowego dołka. Mijały kolejne miesiące i było coraz gorzej, ale ona nadal milczała. Gdy mąż albo matka podejrzliwie dopytywali, czy wszystko w porządku w sklepie, kobieta przytakiwała, że "jakoś leci". Mając nadzieję, że sama sobie poradzi z problemem. Duma nadal była najważniejsza, nie pozwalała przyznać się do porażki.

W końcu do domu zaczęły przychodzić pisma ze "skarbówki" a potem wezwania komornicze. Marta wszystko przechwytywała i skrzętnie chowała przed mężem, nadal robiąc dobrą minę do złej gry. I wciąż szukała sposobu na zarobienie pieniędzy.

- Znajoma organizowała szkolenia unijne i potrzebowała chętnych osób. Warunkiem było wpłacenie kaucji, która po ukończeniu szkolenia miała być zwracana a na dodatek każdy uczestnik dostawał stypendium - wyjaśnia Marta. - Zajęłam się werbunkiem takich osób, chętnych nie brakowało. To byli moi znajomi i znajomi znajomych. Później z jakichś powodów okazało się, że szkolenie się jednak nie odbędzie i trzeba było ludziom zwrócić pobrane kaucje. A ja nie zwróciłam, częściowo pokrywałam swoje długi.

Coraz bardziej zagubiona młoda kobieta brnęła w oszustwie nadal. Tym razem już na własny rachunek werbowała kolejne osoby do rzekomego szkolenia unijnego. Pobierała kaucje wiedząc, że szkolenia nie będzie. Dzwoniących, zaniepokojonych uczestników zapewniała, że wszystko jest w porządku, ale zmieniają się terminy szkolenia. Grała na czas, na zwłokę. Jakby liczyła na jakiś cud. A zobowiązania finansowe wciąż rosły. Oczywiście ani mąż, ani rodzice Marty o niczym nie wiedzieli.

- Postanowiliśmy z mężem, że wybudujemy dom. Znaleźliśmy fajną działkę, wpłaciliśmy pięć tysięcy złotych zadatku - wspomina osadzona. - Okazało się jednak, że są pewne problemy geodezyjne z tą działką, dlatego zdecydowaliśmy się zrezygnować z kupna. Właściciel zwlekał jedna ze zwrotem zadatku, dlatego wpadłam na pewien plan. Oczywiście mąż o niczym mnie wiedział.

NIE CHCIAŁ ODDAĆ ZADATKU

Marta, jak wspomina, z jednego z sądowych pism jakie miała w rosnącej "kolekcji" wycięła okrągłą pieczątkę sądu, z innego wycięła pieczątkę komorniczą. Poszła do zakładu wyrabiającego pieczątki z prośbą o zrobienie takich, jak na wzorze.

- Pracownik zrobił mi obie te pieczęcie. Zapytał tylko, jaka cyfra ma być na brzegu tej sądowej, okrągłej. Nie miałam pojęcia, co te cyfry oznaczają, więc powiedziałam, żeby zrobił bez cyfry - mówi z uśmiechem była dziennikarka. - No i zrobił, ale ja głupia nie zapłaciłam gotówką tylko powiedziałam, że będzie zapłacone przelewem. I zapomniałam o tym zupełnie, więc facet w końcu poszedł do sądu z pytaniem, kiedy dostanie pieniądze za wyrobienie pieczątek. Wtedy wszystko się wydało i zaczęto szukać sprawcy fałszerstwa.

Po co Marcie były fałszywe pieczątki sądu i komornika? Po to, żeby sfabrykować dokumenty i wysłać je do właściciela działki budowlanej, który nie chciał zwrócić kaucji. Myślała, ze jak go nastraszy pismami z sądu, to problem zostanie rozwiązany. Ostatecznie przestraszyła się i fałszywych pieczątek nie wykorzystała.

PIRAMIDA DŁUGU

- Dowiedziałam się, że sprawa pieczątek wyszła na jaw i sama się zgłosiłam do prokuratury. Wtedy już u prokuratora byłam wcześniej przesłuchiwana w sprawie tych szkoleń unijnych. Śledztwo trwało. Oczywiście mąż o niczym nie wiedział - wyjaśnia oszustka. - A o wyłudzeniach pożyczek już wspominałam? Jeszcze nie…

Rozpaczliwie próbując znaleźć pieniądze na pokrycie rosnących długów, Marta zaczęła zaciągać pożyczki. Przedkładając sfałszowane zaświadczenia o zatrudnieniu. Stworzyła klasyczną piramidę - z jednej pożyczki spłacała raty wcześniejszej, aż powstał spory łańcuszek zależności finansowych, ostatecznie niemożliwy do opanowania. Instytucje finansowe słały upomnienia, nakazy zapłaty, wreszcie składały zawiadomienia do prokuratury. Kolejne firmy już nie dawały pożyczek, gdyż Marta w bazie danych figurowała jako dłużnik.

- Pojawiły się pierwsze akty oskarżenia, pierwsze sądowe wyroki i pierwsze kary pozbawienia wolności w zawieszeniu. A ja nadal nic nikomu z bliskich nie mówiłam. Przechwytywałam korespondencję z prokuratury, sądu i od komornika. Nawet jeśli były jakieś pisma do męża, który był współwłaścicielem obciążonego hipoteką domu, też przechwytywałam. Byłam mistrzynią kamuflażu - mówi 32-latka. - Jednocześnie czułam się bezkarna, mając na koncie już ze dwa wyroki skazujące. Myślałam, że jakoś wywinę się z tego wszystkiego.

WIERZYŁA, ŻE SIĘ UDA

Udawało się jej do czasu aż pojawiły się kolejne wyroki za poszczególne czyny. Teraz już bez "zawiasów". Ale i to nie było wystarczającym impulsem, by w końcu wyrzucić z siebie wszystko, wyjawić najbliższym skrywane od kilku lat sekrety. Milczała jak grób i przeglądając w Internecie różne strony szukała wyjścia z sytuacji. Było jeszcze jedno - odraczanie wykonania kary przez sąd a później być może zawieszenie jej wykonania.

- Sąd zgodził się na odroczenie wykonania kary na pół roku, później kolejny raz. Wychowywałam już w tym czasie czwórkę dzieci i to był główny argument - wspomina.

W pierwszych miesiącach 2012 roku Marta miała już na koncie dziewięć wyroków skazujących. Wciąż jednak wierzyła, że się wywinie. Że nie pójdzie do więzienia. Że się uda.

Przeliczyła się, bo sąd zarządził wykonanie jednej z kar. Wtedy jej świat się załamał, a widmo pójścia do zakładu karnego stawało się rzeczywistością. Marta dostała wezwanie do stawienia się w zakładzie karnym w Lublinie. Ostatnie dni na wolności upływały bardzo szybko.

- Poszłam do komendy policji i powiedziałam, że sama się zgłoszę, żeby po mnie żaden konwój nie przyjeżdżał. Nie mogłam dzieci narazić na widok matki wyprowadzanej w kajdankach - mówi 32-latka.

MAMA PRZYNIOSŁA TRUSKAWKI

Przypadające w czwartek 7 czerwca Boże Ciało Marta spędziła dzień z dziećmi i mężem. Starała się nie dać po sobie niczego poznać. Słowem nie wspomniała o tym, że idzie do więzienia. Już następnego dnia. Na dziesięć lat i osiem miesięcy, bo tyle "uzbierała" w sądowych wyrokach!

- Nie mogłam, nie wiedziałam, jak mam mu to wszystko powiedzieć, wyjaśnić. Postanowiłam, ze wszystko spiszę. Tak będzie łatwiej. We wtorek i środę przed Bożym Ciałem na kilkunastu kartkach dużego formatu wszystko opisałam. Krok po kroku, od samego początku, aż do końca. Dołączyłam dokumenty, wyroki, wszystko - wspomina Marta.

Przygotowała też dom dla męża, na swoją długą nieobecność. W szafkach poukładała systematycznie ubrania dzieci, opisując na półkach, które ubrania są czyje. Ze szczegółami - te na co dzień, te do szkoły, tamte na podwórko. Opisała mężowi, jak obsługiwać pralkę, jak sortować brudne ubrania do prania.

8 czerwca 2012 roku rano Marta spakowała rzeczy osobiste. Poprosiła mamę, by ta przyszła zostać z dziećmi, bo ona ma coś do załatwienia. Mąż był wtedy w pracy.

- Mama przyszła około godziny 9, przyniosła truskawki. Popatrzyła na mnie i zapytała "co się z tobą dzieje?". Kompletnie się rozkleiłam, zaczęłam płakać. Powiedziałam, że idę do więzienia. Była w szoku i nie wiedziała, co ja do niej mówię - wspomina kobieta. - Zadzwoniła do męża, żeby natychmiast przyjechał. Usłyszał to samo, że idę do więzienia. Na jedenaście lat. Mówiłam, że wszystko opisałam, że muszę już iść na autobus. Mąż stał zszokowany, nie chciał się nawet do mnie przytulić na pożegnanie.

NIE LICZY DNI

W więzieniu najgorsze były pierwsze tygodnie. Marta trafiła do zakładu w Lublinie. Zawszona cela, panująca wśród osadzonych kobiet agresja, pobicia i jeden cel: przetrwać. - Agresja bierze się często z zazdrości. Kobiety zazdroszczą innym, że te mają na wolności męża, dzieci, normalny świat - tłumaczy więźniarka z niżańskiego zakładu.

Dość szybko przydzielono jej pracę, a to dla więźniów często jedyny kontakt z "tamtym światem". Tego też jej niektóre współosadzone zazdrościły. Zanim Marta trafiła do Niska, była też jakiś czas w krakowskim areszcie.

- Nie sposób nawet porównywać sytuacji i podejścia do osadzonych w tamtych zakładach, do sytuacji, jaka jest tutaj, w Nisku. Tu od razu ktoś ze mną się spotkał, porozmawiał o problemach, o mojej przeszłości, planach na przyszłość, zainteresowaniach - wylicza Marta.

Po kilkunastu miesiącach spędzonych za kratkami, dla Marty nadszedł jeden z najszczęśliwszych dni w tym miejscu. Sąd wydał wyrok łączny w jej sprawach. Zamiast kar jednostkowych w wymiarze 10 lat i 8 miesięcy, kobieta ma do odbycia 6 lat i 3 miesiące. W niedziele minęły dwa lata, a o warunkowe przedterminowe zwolnienie Marta będzie mogła się ubiegać po odbyciu połowy orzeczonej kary. Rzadko który skazany zostaje zwolniony po pierwszym wniosku, ale to niewykluczone. Jeśli Marta pozostanie w Nisku, jej sprawę rozpoznawał będzie Sąd Okręgowy w Tarnobrzegu, biorąc pod uwagę między innymi opinię z zakładu karnego, przebieg resocjalizacji i rokowania.

- Nie liczę dni do końca kary, już nie. Liczyłam do końca grudnia 2012 roku, potem zamknęłam ten rozdział. Jestem winna, popełniłam przestępstwa i odbywam karę - mówi.

ZAKOCHANA NA NOWO

Nie została sama. Mąż odwiedzał ją, kiedy była taka możliwość. Gdy przyjechał pierwszy raz, jeszcze w Lublinie, przez godzinę właściwie nie rozmawiali. Mężczyzna zakrył twarz dłońmi i płakał. Jego żona wspomina, że dwa razy widziała go płaczącego. Pierwszy raz na pogrzebie matki, drugi, właśnie w więzieniu.

- Jestem tutaj, bo byłam zbyt dumna, by przyznać się do porażki. Gdybym powiedziała mężowi o problemach, razem byśmy je rozwiązali. To nie były pieniądze, których nie udałoby się wspólnie znaleźć. Gdybym powiedziała… - rozkłada ręce Marta.

32-latka za dobre sprawowanie ma możliwość korzystania z kilkudniowych przepustek. Jedzie z Niska do domu, do męża, do dzieci. Zgodnie z przepisami, w ciągu roku może wykorzystać 42 dni. Dzieci nie wiedzą, że ich mama jest w więzieniu. Najstarsza córka może się domyśla, że praca w szpitalu w delegacji to bzdura. Młodsze dzieci są zbyt małe, by rozumiały to wszystko. Marta nie korzysta z krótkich, 30-godzinnych przepustek. Licząc czas dojazdu w obie strony nie chce znów wracać do zakładu po tym, jak spędzi z dziećmi i mężem niecałą dobę. To bolesne, szczególnie dla dzieci.

- Nie uważam czasu spędzonego w więzieniu za zmarnowany. Przez te dwa lata miałam wiele dni, żeby to wszystko przemyśleć - dodaje. A mąż? Przez więzienie zakochałam się w nim na nowo, tworzymy nowy związek. W pewnym sensie chyba jeszcze lepszy. Bo teraz jak jest jakiś problem, jakaś sprawa, to mówimy sobie o niej wprost. Kiedyś tego nie potrafiłam…

P.S. Imiona i niektóre szczegóły zostały celowo zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Kobieta z zakładu karnego w Nisku opowiedziała, jak wplątała się w pajęczynę długów. Mąż nic nie wiedział - Echo Dnia Podkarpackie

Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie