Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Lekcja języka londyńskiego", czyli jak wygląda życie w Wielkiej Brytanii

Lidia CICHOCKA
- Wbrew stereotypom, Anglicy mają bardzo dobre zdanie o Polakach, według nich jesteśmy ludźmi zaradnymi, pracowitymi - mówi Krzysztof Sowiński.
- Wbrew stereotypom, Anglicy mają bardzo dobre zdanie o Polakach, według nich jesteśmy ludźmi zaradnymi, pracowitymi - mówi Krzysztof Sowiński.
Kielczanin Krzysztof Sowiński spędził w Wielkiej Brytanii dwa lata. Napisał kilka nowel o tym, jak naprawdę wygląda tam życie.

- Kiedy wyjeżdżałem, liczyłem, że podszlifuję angielski. Jednak mój świat skurczył się do wielkości kabiny samochodu, którego zostałem kierowcą. Już nie miałem czasu i okazji na rozmowy. Za to pobyt w Londynie wykorzystałem, by poznać nieco to miasto. Napisałem też książkę o tym, co przeżyłem i widziałem - mówi.
- To mój mały bunt przeciwko lukrowanemu, nieprawdziwemu obrazowi, serialowi "Londyńczycy". To mój hołd - jakkolwiek by to zabrzmiało górnolotnie - który chciałem złożyć tym milionom dzielnych ludzi z Polski, którzy znaleźli odwagę szukania miejsca na obcej ziemi, którego zabrakło im w ojczyźnie - dodaje.

- Wyjechałem, bo w Kielcach nie miałem pracy. Byłem doświadczonym dziennikarzem, autorem kilku książek, ale okazało się, że już nie jestem potrzebny. Nikomu. Byłem też nieroztropny - nie nawiązałem, pracując jako dziennikarz, żadnych przyjaźni czy kontaktów z potencjalnymi pracodawcami, a bez tego ciężko radzić sobie w mieście takim jak Kielce - mówi bez ogródek.

- W końcu załapałem się do znanej w regionie firmy informatycznej, to są naprawdę mili ludzie, ale obydwie strony czuły, że to zły wybór. Więc... Znowu nie miałem z czego żyć, a za to miałem ponad czterdzieści lat na karku, co w Polsce, zwłaszcza w Kielcach, w zasadzie brzmi jak wyrok. Wyrok zawodowej śmierci. Zamierzałem zatem jechać do Warszawy za chlebem, ale... dostałem telefon. Koledzy siedzący w Londynie powiedzieli: "Przyjeżdżaj, jest dla ciebie praca".

W Londynie nigdy nie byłem i pomyślałem sobie - super, zobaczę, jak wygląda życie emigranta. W końcu podszlifuję język. Nie będę się spieszył. Nie będę za nic szczególnego odpowiedzialny. Zrobię, co swoje, i będę chodził na wystawy, do teatrów, na koncerty. Przecież Londyn to miejsce, w którym rodzą się najważniejsze na świecie trendy w kulturze.

KIEROWCA

Miał pracować jako kierowca. - Nie zdawałem sobie sprawy, co to jest Londyn, gigantyczne miasto, jedno z największych na świecie i nie miałem świadomości, co oznaczają niekończące się korki. Nie zastanawiałem się, dlaczego Londyn wciąż poszukuje kierowców. Na szczęście dla mnie, wówczas nie wiedziałem też, że wielu profesjonalistów nie poradziło sobie w tym mieście.

Tam większość ulic jest rozmiarów kieleckiej Małej i Dużej, tyle że są dwukierunkowe i na dokładkę jeżdżą po nich dwupoziomowe autobusy. Nie miałem pojęcia o pracy zawodowego kierowcy, ale liczyłem, że tak jak deklarował właściciel firmy, zostanę przeszkolony.
Szkolenie jednak ograniczyło się do przejechania kilkuset metrów półciężarówką i kilku wskazówek. Krzysztof dostał kluczyki do ręki. Rozwoził między innymi słodycze. - Ucieszyłem się nawet, że to takie nie obciążające intelektualnie zajęcie, że odpocznę. Ale nic z tego.

Normy pracy są w Anglii bardzo wyśrubowane, w firmie, gdzie pracował, byli sami Słowianie, tylko oni zgadzali się na takie warunki, tylko oni wytrzymywali tempo pracy. - Jeden z bohaterów mojego opowiadania mówi, że ile by nie pracował i jak szybko, dla szefa zawsze będzie to za wolno i za mało - opowiada Krzysztof. - I tak zafundowałem sobie dwa lata nieziemskiego stresu, ciężkiej fizycznej pracy, pogoni półciężarówką po autostradach wokół Londynu. Okazało się też, że wypłata, wyglądająca dobrze z perspektywy Polski, w Londynie oznacza niezbędne minimum do przetrwania.

WOLNIEJ

Dopiero po wypadku, kiedy ciężarówka rozbiła jego samochód, a on mało nie stracił życia, przestał się spieszyć. - Wcześniej kombinowałem tak: szybko zrobię trasę i będę korzystał z propozycji kulturalnej Londynu. Chciałem też szkolić język, przez wiele miesięcy nic nie rozumiałem, co mówią wokół mnie. W Londynie bowiem jest tyle akcentów, ilu ludzi i okazało się, że szkolna angielszczyzna, której nauki doświadczyło moje pokolenie, nie sprawdza się. Teraz na szczęście jest lepiej i młoda generacja, także i w Kielcach, może znaleźć dobrą szkołę angielskiego, a zapewniam, że poziom takich szkół w Kielcach jest o niebo wyższy od tych w Londynie.

WNIOSKI

Krzysztof zapisał się do szkoły dla dorosłych, a ta zainspirowała go do napisania tytułowego tekstu. - Są adresowane między innymi do analfabetów z tak zwanego trzeciego świata. Poziom jest bardzo niski. Są nastawione na zarabianie pieniędzy. Ale jednak uczysz się. Nie masz wyboru - w szkole słyszysz arabski, języki Himalajów, afrykańskie, afgański - przyjechali tutaj najbiedniejsi z całego świata, są wśród nich Słowacy i Polacy i tylko angielski jest im wspólny. Ale tak naprawdę uczysz się też na ulicy, poznajesz jej język, wiele niecenzuralnych wyrażeń, slang.

Opisałem taką sytuację w nowelce "Uczę się nowych słówek". Ale ja nie miałem czasu, żeby bywać zbyt często na tej ulicy. Czułem, że moja praca to droga donikąd - brakowało mi kontaktu z ludźmi, bo przecież na co dzień, byłem tylko ja i moja ciężarówka, tak przez 12 godzin, a bywało, że więcej. Najdłuższy korek, w jakim stałem, trwał 18 godzin. Widziałem też śmierć na autostradach.
Z tamtych doświadczeń wyciągnął bardzo praktyczne wnioski: do samochodu zawsze, oprócz żelaznej porcji jedzenia, zabierał butelkę do sikania, bo gdy stoi się tyle czasu na zablokowanym pasie autostrady, to sikanie jest największym problemem.

- I nie spieszyć się. Nigdy się nie spieszyć. Bo od tego może zależeć nasze i cudze życie. Wiele opisanych przeze mnie historii mówi o tego typu zdarzeniach, między innymi nowelka "Route 13". Nikt nie wspomina o takich sprawach w folderach turystycznych, nie notują tego propagandowe teksty o emigracji, ale doświadczają ich setki ludzi - mówi.

ŻYCIE

Na przykład mieszkanie. Każdy uczeń poznaje czytankę o tradycyjnym domu angielskim, na przykład z osobnym kranem do ciepłej i osobnym do zimnej wody, ale nie wie, pomimo że w Londynie rzadko bywa ciepło, że ściany wielu domów mają grubość tektury i jest w nich koszmarnie zimno. Mało kto wie, że w Londynie na wynajęcie najmniejszego lokum trzeba wydać jedną pensję, osobie samotnej musi wystarczyć pokój. - A tam pokoje są rozmiarów pokoi dla lalek. Mieszkanie o powierzchni 30 metrów kwadratowych uchodzi za duże. Mój pierwszy pokój miał rozmiar sporej szafy. My w Polsce, w porównaniu z tym, czym dysponuje wielu londyńczyków, mamy wspaniałe apartamenty.

Mieszkając w Londynie, żył tak, jak londyńczycy. Przez pięć dni w tygodniu harował, by przez dwa odpoczywać. - To, co ogarnia londyńczyków w weekend, to rodzaj amoku. Marzy się o tych wolnych dniach. Myśl o nich pomaga przetrwać, nie oszaleć. Wszystko odkłada się na te wolne dni - spotkanie z partnerem, seks, sport, zabawę. A weekend zaczyna się od gigantycznego pijaństwa. Tysiące ludzi wychodzi przed puby, jeszcze są w krawatach i służbowych koszulach czy uniformach i... zaczynają pić. Na umór. Szybko, jak najszybciej. Żeby zrzucić z siebie stres, pamięć minionego tygodnia. Piją chyba więcej niż my, Polacy - tyle że w pubach. Mnie mało cokolwiek dziwi, ale szokowały mnie dziewczyny pijane do nieprzytomności, sikające wprost na ulicach bez skrępowania, bo trzeba przyznać, że tolerancja na najdziwniejsze zachowanie jest w Londynie ogromna. Tu naprawdę jest cały świat i jak mówi Marzenka, bohaterka mojego opowiadania "Przeznaczeni", już dalej nie da się pojechać, bo tu jest koniec świata.

LOVE

Uważa Londyn za miasto zimne i bezlitosne, ale i fascynujące. - W Londynie, kiedy się odrzuci konwencję miejscowego języka, który zawiera mnóstwo rytualnych form grzecznościowych, okazuje się, że przypadki, że ktoś komuś pomógł w czymkolwiek, są niezwykle rzadkie. Tam człowiek jest rzeczą, którą można się posłużyć. Słowo "kocham" po angielsku naprawdę nic nie znaczy. Oznacza tyle, co "lubię". A "lubi się" swojego drinka, auto, swój nocny klub. Można zatem i "lubić" przez kilka godzin w tygodniu jakąś blondynkę z Polski, Litwy, Rosji czy jakąś piękność z Czech. Wiele naszych rodaczek wpada w pułapkę tych słów. Piszę o tym w nowelach "Grzeczne dziewczynki zgrzytają zębami" i "Modlitwy".

Z czasem przybysze też przystosowują się i uczą znaczenia słowa "love". Jedno jest tylko warte podkreślenia - tam praca chroni przed ubóstwem i kto chce, pracę znajdzie, a rzeczy typu komputery, markowe ubrania, jedzenie są bajecznie tanie. Relatywnie tanie.
Myślał o znalezieniu kolejnej pracy, ale miał podpisany dwuletni kontrakt. - To efekt braku informacji i niewiedzy, których doświadczają emigranci.

Podpisują wszystko, co im się podsunie pod nos - przyznaje. Wspomina też restrykcyjne przepisy, które uniemożliwiły mu pracę w zawodzie trenera sportu, chociaż posiada uprawnienia. - Naszych dyplomów nie honorują, żądają ukończenia bardzo kosztownych angielskich kursów, co praktycznie wyklucza emigrantów na długo, a często w ogóle z rynku - wyjaśnia.

POWRÓT

Kiedy dwuletnia umowa skończyła się, sytuacja w rodzinnym domu sprawiła, że postanowił wrócić do Kielc. - Może to wydać się śmieszne dla kogoś, ale... wróciłem, także dla mojego starego psa, który bardzo ciężko znosił rozstania ze mną i podupadł z tego powodu na zdrowiu. Jego życie jest nieporównywalnie krótsze, jestem mu winien moją obecność przy nim, zwłaszcza teraz, jak jest już dziadziem i ma już tylko ostatnie lata życia przed sobą. To jedna z najwspanialszych istot, jakie spotkałem w swoim życiu.

Nowelki o życiu emigrantów zaczął pisać jeszcze w Londynie. Porusza w nich także temat losu "emigracyjnych" zwierząt. - Moja praca tam, jako małego trybiku w wielkiej machnie, nie miała żadnego sensu, minęły też czasy, kiedy można się było "dorobić", wyjeżdżając, cokolwiek rozumielibyśmy poprzez to słowo. Jedyny sens dla siebie postrzegłem w opisaniu tego świata. Od opublikowania poprzedniej mojej książki minęło kilkanaście lat. Świetnie się... rozdawała. Nie planowałem powrotu do pisania - powiedzmy sobie szczerze, niewielu czytelników na książki czeka. Szansę na sprzedaż mają te, które są elementem szerszej machiny propagandowej, wieloletnich zależności i kontaktów.

Ostatnio słyszę, jak publikację znanego radiowca promują kilkanaście razy dziennie media publiczne, mimo że autor książki nie wyłożył na to grosza. Napisałem maila w tej sprawie, że ja chcę tak samo, może być jeden raz dziennie. Niestety, nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Ale pomyślałem, że warto opisać te zjawiska nawet dla wąskiego grona osób. Namawiali mnie także do tego moi przyjaciele.

Poza tym, po powrocie przeżyłem szok, w sumie nie mogę z niego wyjść nadal - bowiem ja napisałem w nowelce "Powrót z Wysp" - "(...) nikt tutaj nie rozumie, że żadna rzecz, która niegdyś (w Polsce) należała do niego, nie ma już nic z nim wspólnego. I on już nie należy do tych rzeczy". Zatem zabrałem się do pisania, żeby sobie jakoś poradzić. Czułem, że nikt tego za mnie nie zrobi, nie da świadectwa, że moja "Lekcja języka londyńskiego", świat emigrantów, przepadnie - tłumaczy.

ZŁOŚĆ

- Mnie nie interesuje proste "opisywactwo", na przykład zjawiska kradzieży, które są plagą wśród emigrantów, bo często bywa, że ktoś wyjeżdża na weekend i wraca do opróżnionego ze wszystkich rzeczy domu, i to przez znajomych z tego samego lokum, a policja bezradnie rozkłada ręce. Mnie interesują bardziej złożone historie, a zetknąłem się z wieloma niesamowitymi - wyjaśnia. - Wokół zjawiska polskiej emigracji narosło tyle mitów, tyle nieprawdziwych przeświadczeń, że chciałbym to trochę wyprostować, chociażby w mojej skali.

Zirytował go serial "Londyńczycy", którego kilka odcinków obejrzał i w którym nie znalazł prawdy. - To propagandowa opowieść o sukcesach odnoszonych przez krajan na Wyspach. Nijak się ma ona do rzeczywistości. A jeśli chodzi o problemy językowe, których doświadcza emigrant, to wersja serwowana przez autorów serialu budzi tylko moje rozbawienie.
Po powrocie do Kielc zachwycił się tym, co tutaj ma w zasięgu ręki. - Chociażby lasem wokół Kielc, mamy wspaniale położone miasto - mówi. Za taką lokalizację londyńczycy płacą ciężkie pieniądze. Irytuje go, że Kielce zamierają po 17.

TĘSKNOTA

Do Londynu wrócił w wakacje jako turysta. Odwiedził ulubioną National Gallery, pokazał miasto rodzinie. - To zupełnie coś innego, oglądać Londyn z takiej perspektywy - przyznaje.
- Może to śmiesznie zabrzmi, ale dzięki takim placówkom jak British Museum, National Gallery, które często odwiedzałem, gdzie mogłem, i to za darmo, obcować z największymi dziełami sztuki w czasie mojego pobytu w Londynie, miałem poczucie, że jestem człowiekiem, a nie tylko tanią siłą roboczą. Nie ma dnia, żebym za Londynem nie tęsknił. Nienawidzę tego miasta i kocham je zarazem. Śnię to miasto często. I pewnie do niego wrócę. Może już na zawsze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie