Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ogień - bezwzględny zabójca

Michał LESZCZYŃSKI
W budynku komunalnym przy ulicy Staromiejskiej w Sandomierzu w kominie zapaliły się sadze. Strażacy musieli gasić przy użyciu podnośnika - drabiny. W drewnianym domu mieszka kilka rodzin. O nieszczęście nie trudno. Gdyby pożar wybuchł w środku nocy, byłoby znaczniej gorzej.
W budynku komunalnym przy ulicy Staromiejskiej w Sandomierzu w kominie zapaliły się sadze. Strażacy musieli gasić przy użyciu podnośnika - drabiny. W drewnianym domu mieszka kilka rodzin. O nieszczęście nie trudno. Gdyby pożar wybuchł w środku nocy, byłoby znaczniej gorzej. M. Leszczyński
Na Powiślu nigdy nie doszło do tragedii takiej jak w Kamieniu Pomorskim. W regionie w ogniu czasami ginęli ludzie, nad wieloma czuwała opatrzność.

- Czasami z pożaru nie ma ucieczki. Grozi nam niebezpieczeństwo, bo człowiek sam do tego doprowadza - ocenia ratownik, który mówi, że strażaków na zmianie jest zbyt mało, aby w niektórych przypadkach skutecznie ratować.

Na przykład w Sandomierzu na jednej zmianie jest ośmiu lub dziewięciu strażaków. To za mało! W sandomierskiej Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej są trzy samochody bojowe, dwa do gaszenia pożarów i jeden ratownictwa drogowego, również mogący gasić. Zgodnie z przepisami jednym wozem do akcji powinno pojechać sześciu ludzi, to tak zwana pełna obsada. Zazwyczaj jeździ czterech ratowników.

DO PRACY TRZEBA WIĘCEJ OSÓB

Na każdej zmianie dyżuruje trzech kierowców. Na przykład do pożaru domu z Sandomierza wyjeżdżają dwa wozy gaśnicze, łącznie osiem osób. Ile zostaje w jednostce? Jeden kierowca, przyda się, kiedy trzeba przyjechać podnośnikiem - drabiną. Powiedziano nam, że nie raz w sandomierskiej straży nie było nikogo, oprócz dyspozytora. Gdyby w tym czasie pół kilometra od straży doszło do zdarzenia wymagającego interwencji strażaków, kto szybko pomoże? Nikt!

Zobaczmy, co dzieje się na miejscu akcji. Przyjechały do pożaru dwa wozy gaśnicze - osiem osób. Dwóch strażaków kierowców nie odejdzie od samochodów. Obsługują autopompy, aby się nie zatarły, pilnują sprzętu, bo w schowkach jest go na kilka tysięcy złotych. Z ośmiu do gaszenia zostaje sześciu.

Jeden z nich zajmuje się tak zwaną linią gaśniczą, czyli rozłożeniem węży i dbaniem o zaopatrzenie w wodę. Przy dużym pożarze tego co przywiozą strażacy, łącznie około 6 tysięcy litrów, wystarczy na kilka minut. Do gaszenia zostało pięciu, jeden dowodzi, pozostało czterech. Do płonącego pomieszczenia muszą wchodzić po dwóch, takie są wytyczne.

- Czterech strażaków w pierwszej fazie pożaru nic praktycznie nie może zrobić. Wówczas trzeba się zdecydować: albo gasić, albo ratować ludzi - mówi strażak z dużym stażem pracy. Prosi o anonimowość, bo zdradza niewygodne informacje. - Gdy ludzie widzą sytuację, w której strażak nie wie w co włożyć ręce, w naszą stronę lecą od obserwujących wyzwiska.

- Szczególnie podczas pożaru na wsiach, zazwyczaj stodoły. My wiemy, budynku nie uratujemy, ale nadal lejemy w ogień wodę, choć powinniśmy polewać zabudowania obok. Trzeba lać w ogień, ludzie muszą widzieć, że gasimy płomienie. Kiedy polewamy stojące obok kurniki, mówią, że gasimy to, co nie płonie. A my musimy lać obok, gdyż ogień szybko rozprzestrzeni się i spłonie nie tylko stodoła. Po kwadransie pożaru ze stodoły nie uratujemy ani jednej belki, dachówki, maszyny, niczego.Taka jest mentalność społeczeństwa - dopowiada inny strażak, też anonimowo.

OPATRZNOŚĆ CZUWA

Tymczasem do pożaru dojeżdżają z terenu powiatu pierwsze zastępy Ochotniczej Straży Pożarnej. Liczy się każda minuta. Od momentu zawiadomienia dojadą w najkrótszym czasie, w 20 minut.

W oddalonym od Sandomierza o 30 kilometrów Klimontowie są dwa samochody posiadające łącznie 11 tysięcy litrów wody. Nieco starszy jelcz o pojemności 6 tysięcy litrów wody stoi w Nowym Kamieniu - Mściowie gmina Dwikozy. Wozy z Klimontowa dojadą do Sandomierza w niecałe pół godziny, z Mściowa może w 15 minut. Dla skuteczności ratowania życia ludzkiego i gaszenia pożaru to cała wieczność.

Na Powiślu tragedia rozmiarów Kamienia Pomorskiego nie przytrafiła się nigdy, ponieważ jak podkreśla strażak boża opatrzność czuwała. Wiele razy było o krok od ogromnych nieszczęść. Ludzie z płomieni uciekali na czas. W zasadzie zbiegi okoliczności ratowały ludzkie życia, no i strażacy, bo w wielu przypadkach to ratownicy bez granic. Ich znakomite wyszkolenie, doświadczenie i pasja ocaliły nie jedno życie.

Chyba czuwająca opatrzność uratowała przed śmiercią w płomieniach mieszkańców bloku po dawnym hotelu robotniczym w Dwikozach. Wystarczyło, aby pożar, który w tym przypadku wybuchł w dzień, pojawił się w nocy. Z 20 osób prawdopodobnie nikt by się uratowałby.

Śmierć przyszłaby we śnie. Zdaniem strażaków w tym bloku ktoś źle wybudował komin pieca centralnego ogrzewania. Komin wmurowano w drewniany strop. Podczas normalnej pracy przewód odprowadzający spaliny nagrzewa się do temperatury 500 stopni.

Przez ten sam komin przebiegały przewody elektryczne. Jak na nieszczęście komin jest na klatce schodowej obłożonej drewnianą boazerią.
- Nikt nie miałby szans na ucieczkę. Trudno byłoby ludziom pomóc, w wielki ogień nie moglibyśmy wejść - ocenili wówczas ratownicy.

URATOWANI W KOMORZE

W Wielkanoc w Klimontowie doszłoby do dużej tragedii. W dwurodzinnym domu wybuchł pożar. Spłonęły dach i poddasze. Dwa zastępy strażaków pojawiły się od razu, ratownicy dojechali szybko. Ich remiza jest w tej samej miejscowości, a klimontowscy strażacy ochotnicy, uznani są za najlepszych w powiecie, o ile nie w województwie, dojechali pierwsi.

Ochotnicy z Klimontowa mają sprzęt, jak strażacy zawodowcy. Kiedy strażacy z Klimontowa przyjechali na miejsce, dwie rodziny stały już przed budynkiem płonącym w środku świątecznej nocy. Ewa Jaworska, matka samotnie wychowująca czwórkę dzieci, powiedziała nam, że po omacku zabierała dzieci i wychodziła na zewnątrz.

Z objawami zatrucia czadem - oprócz ognia kolejnym zabójcą w pożarach - dzieci z matką trafiły do sandomierskiego szpitala. Przed poważnymi konsekwencjami uratowali lekarze, którzy od razu rozpoznali objawy zatrucia tlenkiem węgla. Rodzinę w porę zawieziono do Stalowej Woli do komory hiperbarycznej, działającej tam od lutego. W kapsule pacjenci oddychają tlenem w warunkach podwyższonego ciśnienia.

Ta metoda uratowała życie pogorzelcom z Klimontowa. Do pożaru w Klimontowie doszło prawdopodobnie wskutek zwarcia w instalacji elektrycznej. Na miejscu pracowało dziewięć zastępów, w sumie prawie 40 mężczyzn.
Cztery lata temu dwie kobiety zginęłyby we własnym domu pod Sandomierzem. Ogień na piętrze odciął im drogę ucieczki.

Zaczęła płonąć boazeria w przedpokoju. Przeżyły, bo strażacy bez strachu weszli w ogień, a sąsiad zamiast przyglądać się z daleka przystawił do balkonu drabinę i próbował ratować. Zaczęło się niewinnie od dymu spod boazerii. Do straży zadzwoniła kobieta z informacją: "Spod drewnianej dekoracji wydobywa się dym".

- Mówiła na tyle spokojnie, że nie było podstaw jechać tam na sygnałach - opowiadali wtedy strażacy. Kilometr przed celem zauważyli płomienie buchające w górę na trzy metry.

Po dojeździe ratowali kobiety. Młodsza z pań zeszła przez balkon po drabinie, starszą sprowadzili strażacy. Jeden z ratowników przed ogniem osłonił ją własnym ciałem. Potem rozpoczęli gaszenie. Spłonęło wyposażenie tylko jednego pokoju, no i boazeria w korytarzu. Nikt nie ucierpiał. Przyczyna pożaru? Prawdopodobnie nieszczelny komin.

SAMOCHODY ŹLE PARKUJĄ

W styczniu 2006 roku w Opatowie rozebrano kamienicę przy rynku. Zimową nocą wybuchł tam pożar. Ogień nie zebrał śmiertelnego żniwa, nikt nawet nie trafił do szpitala. Z płonącej kamienicy lokatorzy wyszli sami. Pięć osób ewakuowali strażacy, dwie osoby z piętra zeszły po drabinie, ponieważ klatkę schodową trawił ogień.

Ludzie stracili wszystko, co mieli. Niektórych mieszkań nie zniszczył ogień, za to zalała woda. Akcję gaśniczą utrudniał brak wody. W sieci hydrantowej ciśnienie wody było zbyt małe, wozy gaśnicze napełniali z rzeki Opatówki.

Nie wszyscy mają na tyle szczęścia, aby uciec przed trującym dymem i płomieniami. Ostatnio nie uratowano mężczyzny, samotnie mieszkającego w Mściowie pod Sandomierzem. W mrozy 62-latek być może dogrzewał się prowizoryczną kuchenką. Straż zawiadomił sąsiad, który widział dym. Pomoc przyszła za późno. Zwłoki mężczyzny wynieśli strażacy. 62-latek uciekłby sam, ale był chory, nie chodził.

Nasz informator - strażak opowiada, że w niektórych przypadkach ludzie cudem unikają śmierci. Jak mówi, pomiędzy skutecznym ratowaniem, a nieszczęściem jest cienka granica. - Ludzie nie biorą do serca przejezdności ulic dojazdowych do bloków, zastawionych przez parkujące auta - mówi. - Myślę o osiedlowych uliczkach w Sandomierzu: Króla, Żółkiewskiego, Maciejowskiego, Cieśli.

- W Stanach Zjednoczonych wóz strażacki ma przed sobą wystającą na pół metra blachę i spycha wszystko, co stanie mu na drodze. Kierowca wozu nie poniesie odpowiedzialności za zniszczenia. W Polsce żaden strażak nie zarysuje auta stojącego na parkingu, bo sam zapłaci za szkody. Dlatego strażacy, tam gdzie łatwo zniszczyć parkujące auta, nawet na sygnale nie wjeżdżają - mówi nam ratownik.

PRZEDSZKOLA I "BARAKI"

Zdaniem fachowca w Polsce nagminnie łamane są przepisy przeciwpożarowe i w kraju jest na to przyzwolenie. Strażak wskazuje jedną z klatek schodowych przy ulicy Opatowskiej w Sandomierzu. Stoją tam szafy, fotele, kredens, lodówka. Ktoś stwierdzi, skoro klatka jest przestronna, meble w niczym nie przeszkadzają. Strażak jest innego zdania.

- Trzeba wynieść rannego z mieszkania na noszach, szafa przeszkodzi. Podczas ucieczki z szafy wysypią się przechowywane tam rzeczy, kolejne utrudnienie. Ktoś ze złości rzuci na fotel niedopałek, pożar gotowy - wylicza strażak. - W blokach piwnice są pełne rupieci. Kiedyś pół godziny szukaliśmy źródła ognia, nie było wiadomo gdzie płonie, tak ludzie zastawili.

W końcu pytamy o ewakuacje dużych budynków: szkół, szpitali. - W szpitalu w Sandomierzu czujka przeciwpożarowa w podziemiach włączyła alarm. Portier przez 15 minut szukał klucza do drzwi, za którymi elektronika wykryła pożar. Na szczęście był to fałszywy alarm.

Strażak mówi też o co najmniej trzech budynkach w Sandomierzu, których - jeżeli straż nie dojedzie w porę - nie da się ugasić. Są to "baraki" na Krukowie, przedszkole na osiedlu przy hucie szkła i przedszkole numer 6 przy ulicy Tadeusza Króla.

Wszystkie budynki wykonano dawno temu z palnych materiałów. Przedszkola miały być na kilka lat, a stoją już ćwierć wieku, "baraki" prawie 40 lat. Raz przy Przedszkolu numer 6 doszłoby do tragedii. Ktoś podpalił iglaki rosnące przy płocie i blisko drewnianego budynku. Straż zareagowała w porę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie