Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pracując w domu dziecka nauczył się radości

Lidia CICHOCKA
Bałem się czy dam sobie radę z kilkuletnimi dziećmi, ale miałem szczęście, że trafiłem do takie grupy - mówi Mariusz.
Bałem się czy dam sobie radę z kilkuletnimi dziećmi, ale miałem szczęście, że trafiłem do takie grupy - mówi Mariusz. D. Łukasik
Mariusz Szczodry z podkieleckich Mąchocic przez pół roku pracował jako wolontariusz w domu dziecka Petersburgu. Nauczył się tam...radości.

Mariusz Szczodry mówi, że to nazwisko to jego karma. Tak przynajmniej twierdza jego znajomi, dla których Mariusz jest facetem zawsze służącym pomocą.

Pochodzi z Mąchocic a ponieważ lubił gotować wybrał liceum gastronomiczne. - Lubiłem zaprosić znajomych czy rodzinę na jakiś ekstra obiad - przyznaje. Ale ostatnio wszyscy mają do mnie żal, że zapomniałem o gotowaniu. Rzeczywiście mam inne pasje.

Z gotowaniem nie wiązał przyszłości, bo tuż po maturze wybrał studia na Akademii Świętokrzyskie. - Chciałem studiować jakiś humanistyczny kierunek, nie miałem odwagi zdawać na teatrologię czy do szkoły teatralnej, chociaż tam mnie ciągnęło. Wybrałem historię.

SMUTNE ŻYCIE SZYMONA

Na studiach udzielał się studenckim teatrze, trafił też na wieczór poezji księdza Twardowskiego organizowany przez Stowarzyszenie Myśli Humanitarnej Tęcza. Tak mu się spodobało, że zaproponował pomoc przy kolejnych przedsięwzięciach a te przyszły szybko w postaci warsztatów i festiwalu filmów alternatywnych.

- Nie przypuszczałem, że poznam tam ludzi, którzy staną się moim przyjaciółmi - mówi. Jedną z takich osób był Tomek Porębski, to on napisał scenariusz filmu mówiącego o człowieku po studiach, z pracą, mieszkaniem i marzeniami, bojącym się zmienić cokolwiek w swoim życiu. Główną rolę zaproponował Mariuszowi. - Balem się - mówi Mariusz. - Bałem się, że przeze mnie film może się nie udać, ale Tomek przekonał mnie. Ten film miał wpływ na moje życie.

Historia o smutnym życiu Szymona T. pokazana na festiwalu filmów niezależnych w Gdyni spodobała się jury i Tomek dostał za nią Grand Prix.

- To była niespodzianka - cieszy się Mariusz. - Tomek nabrał apetytu na zrobienie ciągu dalszego i zaproponował mi żebym na dwa tygodnie przyjechał do Anglii, bo on tam pracuje. To dopiero było fajne. Myślałem - inni jadą do roboty a ja kręcić film.
Przez dwa miesiące wieczorami i popołudniami, kiedy Tomek wracał z pracy pracowali nad filmem. W weekendy Mariusz pracował na swoje utrzymanie. Z projektu ostatecznie nic nie wyszło, ale Mariusz jest zadowolony. Poznał nowych ludzi, podszlifował język. A kiedy dostał propozycję pracy w Irlandii pojechał. - Pracowałem na zmywaku, ale dzięki temu mogłem kupić wymarzony aparat fotograficzny canona 400D. Dzisiaj już chciałbym mieć lepszy, ale wtedy o nim marzyłem.

Zdecydował się wrócić do Kielc, bo tu miał przyjaciół. - Bardzo mi na nich zależy a tam byłem sam. Trudno to wytrzymać - przyznaje.

SPEŁNIA SIĘ MARZENIE

Po powrocie postanowił zrealizować swoje kolejne marzenie i wyjechać jako wolontariusz. - Myślałem o Rosji i kiedy znalazłem propozycje pracy w domu dziecka w Petersburgu nie wahałem się. Zastanawiałem się tylko ile wytrzymam, bo nie pracowałem przecież z dziećmi. Raz w ośrodku w Zgórsku byłem świętym Mikołajem. Zdecydowałem się na pół roku a potem żałowałem.

Mariusz pierwszy raz był w Petersburgu. W ciągu kilku pierwszych dni zachwycał się miastem. - Przyjęto nas serdecznie, ulokowano w mieszkaniu w wieżowcu na osiedlu podobnych do Na Stoku w Kielcach, każdy miał swój pokój, dostaliśmy po 160 euro na utrzymanie - opowiada.- I zaproszono na badanie. W superklinice robiono nam takie testy, że zastanawiałem się czy my przypadkiem w kosmos nie lecimy.

Pierwszy dzień w domu dziecka w oddalonym o 20 kilometrów Pawłowsku pamięta dobrze. Ten dom to moloch, w czterech budynkach znajduje się 450 dzieci z różnymi rodzajami niepełnosprawności i upośledzenia. Personel małych pacjentów ubiera, myje, ale wolontariusze są potrzebni by wypełnić im czas. By nie leżeli w łóżkach, by mogli wyjść na dwór.

- Pierwsze, co się zauważa poza rozmiarem tego miejsca jest zapach - przypalonego mleka. Nie wiem dlaczego, ale zawsze tam tak pachnie. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłem. Ale długo mi on przeszkadzał.

Mariusz dostał 12 osobową grupę dzieci w wieku 5 - 7 lat. - Początkowo myślałem że to sami chłopcy, bo wszyscy mieli krótkie włosy, ale grupa była koedukacyjna. My, wolontariusze przychodziliśmy po śniadaniu i organizowaliśmy zajęcia. Jedna osoba mogła zajmować się maksymalnie trojgiem dzieci. Jeśli była ładna pogoda wyprowadzaliśmy ja na spacer. Niektóre dzieci nie kontaktowały, inne upominały się by za każdym razem zabierać je ze sobą. - Taki był Sieriożka, chłopiec, który gdyby go nie pilnować zjadłby kolegom wszystko, bo miał upośledzenie ośrodka w mózgu odpowiedzialnego za uczucie sytości. Sieriożka płakał, kiedy nie zabierałem go na dwór. Przyznaję, nie mogę patrzeć jak inni płaczą, ale musiałem. Przecież dziecko, które nie mówi tez potrzebuje być na spacerze.

Mariusz karmił też swoich podopiecznych. U niego, ponieważ sporo dzieci było w stanie jeść samodzielnie, szło to szybko. U kolegów obiad trwał nawet 70 minut.

NAUCZYŁ SIĘ OD DZIECI

Mariusz bardzo ciepło mówi o dzieciach. - Nauczyłem się od nich radości. One są uśmiechnięte i szczęśliwe, mimo swojej ułomności. Patrzą na świat z ufnością. Każdy z nas ma jakieś kompleksy, słabsze dni, teraz ilekroć nachodzą mnie takie myśli przypominam sobie te dzieciaki. Taka praca zmienia człowiekowi optykę i nadaje inne wartości życiu.

Chociaż dotarcie do domu dziecka było czasochłonne - jechało się tam dwie godziny metrem i elektriczką to jednak po sześciu godzinach pracy zostawał jeszcze czas wolny. - W soboty zajmowaliśmy się starszymi, pełnoletnimi wychowankami domu dziecka, organizowaliśmy im urodziny, zabawy, uczyliśmy życia. Tam spotkałem osoby, które na przykład pierwszy raz w życiu były w sklepie czy na poczcie.

Mariusza ciągnęło też do teatru a w Petersburgu miał do wyboru kilkanaście scen. - Tam rzeczywiście jest w czym wybierać - mówi z radością. Napatrzyłem się tam.
Ale i sam bawił się w teatr. Pracował w świetlicy, do której przychodziły dzieci z ulicy. Dostawały tam jeść, miały zajęcia z informatyki a on proponował teatr.

- Przygotowywaliśmy kilkuminutowe scenki, bo przecież nie było mowy o długich próbach, za każdym razem był inny skład. Ale dzieciom się to podobało.
A Mariusz śmieje, się, że jadąc do Rosji bał się kontaktu z kilkuletnimi dziećmi. Potem po zajęciach w świetlicy i z dorosłymi doszedł do wniosku, że jednak miał szczęście i te najmniejsze szkraby są najfajniejsze.

Cieczy się też, że mógł poznać tylu ciekawych ludzi - wolontariuszy z innych krajów. - W naszym domu dziecka pracowali Niemcy, Amerykanie, Polacy a także wielu Rosjan. Dojeżdżaliśmy tym samym pociągiem umawiając się w czwartym wagonie i nawet ta droga była fajna.

Mariusz nie ma wątpliwości, że jego praca miała sens. - Ta pomoc jest bardzo potrzebna, bo gdyby nie my, te dzieci siedziałyby w łóżkach lub pokojach.
Przy okazji, w trakcie pobytu w Petersburgu udało mu się odwiedzić Moskwę, Psków. Planował też eskapadę na Kaukaz, ale proszono go by odłożył ten wyjazd. Z Petersburga wyjeżdżał z żalem. Żałował, że nie zdecydował się na rok pracy. Teraz myśli o kolejnym wyjeździe do Meksyku, też w ramach wolontariatu. Ostatnie dwa tygodnie pracował na planie filmowym.

- Tworzyliśmy scenografię i statystowałem w filmie młodego reżysera w ramach projektu Debiut 30 minut. Było świetnie. Może i ten film będzie miał wpływ na moje życie - zastanawia się Mariusz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie