MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przygoda na śmierć i życie

Iza BEDNARZ

Dla Rafała to jest przygoda, dla Karola sposób na życie, dla Tomka misja. Młodzi ludzie z Kielc i Sandomierza tworzą najmłodszą i jedną z najlepszych w Polsce grup ratownictwa.

W podziemnym tunelu, w którym można tylko pełzać, leży młody mężczyzna z urazem kręgosłupa. Trzeba udzielić mu pierwszej pomocy, przypiąć do deski ortopedycznej i czołgać się z nim około 10 metrów do wyjścia przez okno. W powietrzu przesyconym kurzem i odorem krwi ciężko złapać oddech, w dodatku trzeba omijać walające się wszędzie kawały gruzu. Minuty mozolnego przeciskania się przez tunel ciągną się jak wieczność. Wreszcie widać światło.

To wszystko zdarzyło się naprawdę. Były: prawdziwe, zniszczone miasteczko, ranni ludzie uwięzieni pod gruzami, szpital polowy w namiocie, zjazdy na linach z poszkodowanymi. I tylko rany były sztuczne - zrobione z wnętrzności i krwi zwierzęcej z rzeźni.

Miasteczko udawała zdemobilizowana baza radziecka na terenie poligonu Pstrąże, będąca obecnie do dyspozycji sił NATO, nad Kwisą w Świętoszowie. Rannych - żołnierze z jednostki wojskowej. Na zgrupowanie, które odbyło się kilka tygodni temu, przyjechały grupy ratownictwa Polskiego Czerwonego Krzyża z całej Polski - 149 osób. Byli wśród nich pasjonaci-wolontariusze, tak jak grupa kielecko-sandomierska, nie brakowało też zawodowców, lekarzy pracujących na co dzień w szpitalach i w pogotowiu. Z Gdańska przyjechała Grupa Ratownictwa Specjalistycznego z psami przeszkolonymi do wyszukiwania poszkodowanych pod gruzami, z Wrocławia - Grupa Ratownictwa Specjalistycznego ze sprzętem do ratowania ofiar wypadków drogowych.

W pięcioosobowej grupie kielecko-sandomierskiej znaleźli się: Karol Hajduk - instruktor ratownictwa Polskiego Czerwonego Krzyża, szef grupy kieleckiej, student pierwszego roku ratownictwa medycznego na Akademii Medycznej w Białymstoku; Rafał Grzęda - uczeń Technikum Hodowli Koni w Żarnowcu, z ratownictwem zetknął się w harcerstwie, traktuje je jako przygodę i pożyteczne hobby; Agata Suszczyńska - studentka pierwszego roku Wydziału Edukacji Plastycznej na Akademii Świętokrzyskiej, prawnuczka słynnego malarza Leona Wyczółkowskiego; Leszek Marzec - absolwent szkoły ratownictwa medycznego w Stalowej Woli, ratownictwo jest jego zawodem i pasją; Grzegorz Słotwiński "Słotki" - instruktor wspinaczki w Centrum Edukacji Kulturalnej Dzieci i Młodzieży "Oaza" w Sandomierzu. Pomagał grupie Karola w organizacji kursów w Sandomierzu i już został w ratownictwie. Teraz jest szefem sandomierskiej Grupy Ratownictwa Polskiego Czerwonego Krzyża.

Jak tu cicho i straszno

- Najbardziej uderzyła nas cisza i ciągnące się aż po horyzont zniszczone, wypalone domy, ze śladami od kul. Krajobraz jak po wybuchu bomby atomowej albo jakimś kataklizmie. Kiedyś w tych domach stacjonowali radzieccy żołnierze, a po wycofaniu ich z Polski cały teren zamieniono w poligon. W ruinach poukrywanych było około 50 pozorantów z symulowanymi ranami i urazami. Trzeba było ich odnaleźć, udzielić pierwszej pomocy i przetransportować do szpitala polowego. Otoczenie sprawiało, że można było poddać się wrażeniu, że naprawdę ratujemy ludzi - opowiada Karol Hajduk.

Na początek ratownicy zorganizowali szpital polowy i punkt segregacji poszkodowanych. Okazało się, że oprócz sprawnego udzielania pierwszej pomocy nie mniej ważną umiejętnością ratownika jest praca w grupie i dzielenie się zadaniami. - Każdy zespół miał swoje zadanie do wykonania, dzięki temu nie było bezładnej bieganiny. Wielki wojskowy namiot na szpital polowy stanął w kilka minut - opowiada Rafał Grzęda z uznaniem eksperta, który technikę rozbijania namiotów doskonalił na obozach harcerskich.

Kiedy wyładowano sprzęt ratowniczy i odbyła się pierwsza odprawa, naszym ratownikom oczy wyszły na wierzch. Na trawie leżały nowoczesne deski ortopedyczne, pasy mocujące, specjalne klocki unieruchamiające głowę poszkodowanego z urazem kręgosłupa, podbieraki do bezpiecznego podnoszenia rannych, materace i kamizelki unieruchamiające dla ludzi z urazem kręgosłupa. Niektóre grupy miały nawet własne karetki. - Większość z tych rzeczy jest na razie nieosiągalna dla naszej grupy. Sama deska ortopedyczna kosztuje 1200-1500 złotych - wzdycha Karol Hajduk.

Pierwszy dzień zakończył się treningiem sprawnościowym, wraz z technikami wysokościowymi, w nocy dla chętnych niedobitków był spływ kajakami po Kwisie. - Byłem taki padnięty od biegania, skakania, zjeżdżania na linie, przeciskania się przez dziury w murze, że marzyłem tylko o tym, żeby pójść spać - przyznaje się Rafał Grzęda.

Gdzie diabeł nie może, ratownik musi

Następnego dnia poszli szukać rannych pod gruzami. Dla efektu mającego zbliżyć ratowników do prawdziwej katastrofy, organizatorzy - Grupa Ratownictwa z Żar - rozchlapali w ruinach zwierzęcą krew.

- Trzeba było sprawdzić cały przydzielony grupie sektor, zajrzeć w każdą dziurę, zwalisko gruzów, bo wszędzie mogli być ludzie. Grupy z psami do poszukiwań rannych miały łatwiej, my musieliśmy sami "mieć nosa"- opowiadają ratownicy.

W penetrowaniu ruin pełnych wystających gwoździ, kawałków szkła przydały im się rękawice i hełmy wypożyczone od Wydziału Zarządzania Kryzysowego Urzędu Miejskiego w Kielcach. - Nieraz ktoś z nas z rozpędu walnął głową o wystające belki, szczątki zwalonych stropów. Jakby nie hełmy, musielibyśmy sami sobie udzielać pomocy - śmieją się.

Przeprawa z rannym przez tunel w gruzach dała im w kość. - Trudno było manewrować poszkodowanym przypiętym do deski ortopedycznej w wąskiej norze, w której nie sposób się obrócić. Wycofywaliśmy się tyłem, a rannego wyciągaliśmy przez małe, piwniczne okienko - opowiada Karol.

Na Agacie Suszczyńskiej nie zrobiły wrażenia sztuczne rany, bo ćwiczy to bez przerwy od prawie dwóch lat prowadząc kursy. Mimo to i ona, i reszta kielecko-sandomierskiej grupy odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że to nie im, ale grupie z Warszawy przypadł do ratowania żołnierz ze spreparowaną raną ciętą brzucha, z której wystawały - na szczęście nie ludzkie, a świńskie - wnętrzności. - Nie zastanawiałam się, czy coś jest łatwe, czy trudne. Skupiłam się na tym, że trzeba wykonać zadanie. Wcale nie byłam traktowana ulgowo dlatego, że jestem kobietą. W ratownictwie nie ma zadań dla kobiet i dla mężczyzn, są zadania dla całej grupy i trzeba się nimi podzielić - mówi stanowczo.

Nie dość, że musieli się zmieścić w określonym limicie czasu - w ratowaniu życia ludzkiego ważna jest tak zwana złota godzina, czyli czas od chwili doznania urazu do udzielenia pomocy w szpitalu - to jeszcze za każdą pomyłkę były punkty karne. - Trzeba było dokładnie sprawdzić, czy poza widocznym urazem poszkodowany nie ma innych obrażeń, starannie przymocować go do deski, żeby nie spadł i nie pokiereszował się jeszcze bardziej. Ważne jest nawet jak się niesie rannego - żywych zawsze głową naprzód. Tak jest przyjęte w naszym kręgu kulturowym, poza tym łatwiej kontrolować stan poszkodowanego - tłumaczy Karol Hajduk.

Wszystkie grupy poradziły sobie, poszkodowanych odnaleziono, odtransportowano do szpitala. Nie było lepszych, ani gorszych. - Nie o to chodzi, żeby się ścigać kto lepiej ratuje, ale żeby przećwiczyć umiejętność pracy w dużym zespole, gdy zdarzy się wypadek masowy lub inna katastrofa. Za rok spotkamy się znowu na takich ćwiczeniach - mówią ratownicy z kielecko-sandomierskiej grupy.

Nie patrz bezradnie, ratuj jak umiesz

Swojego pierwszego poszkodowanego Tomek Marzec z Sandomierza, uczeń technikum budowlanego, ratował kilka lat temu, jeszcze zanim zapisał się na kurs ratownictwa. Śmieje się, że miał poważne obciążenie genetyczne w postaci brata Leszka, który już uczył się w szkole ratownictwa w Stalowej Woli. - Kilkuletni chłopiec przewrócił się na rowerze i rozbił sobie głowę. Rana obficie krwawiła, matka zupełnie spanikowała i bezradnie stała nad dzieckiem. Niedaleko był postój taksówek, pobiegłem, pożyczyłem od jakiegoś kierowcy apteczkę i założyłem dzieciakowi opatrunek. Kiedy mały przestał wrzeszczeć i krwawić, matka oprzytomniała i zajęła się nim. Ten wypadek zmotywował mnie, żeby poważnie pomyśleć o ratownictwie - mówi Tomek.

Karol, Rafał i Agata po raz pierwszy zetknęli się z ratownictwem w harcerstwie. Wciągnęło ich to na początku na zasadzie zdobywania sprawności, potem chcieli wiedzieć więcej. Drożdżami w grupie okazał się Karol. Najpierw zapisał się na kurs ratownictwa w Polskim Czerwonym Krzyżu, potem zdobył uprawnienia instruktora. Swój pierwszy kurs przeprowadził wśród znajomych z kieleckich liceów - "Sawickiej" i ze "Śniadka". W ciągu roku grupa w Kielcach urosła do 30 osób. Wiosną tego roku zrobił kurs ratownictwa dla chętnych w klubie "Oaza" w Sandomierzu. Teraz grupa sandomierska liczy prawie 20 osób. Za pieniądze zarobione na kursach i imprezach, które zabezpieczają, kupują sprzęt do ratownictwa. - Bardzo dużo pomagają nam różne firmy, na przykład "JanySport" wyposażył nas w plecaki i apteczki, sklep "Alfa-Med" w Kielcach daje nam wyposażenie apteczek. Mamy też życzliwego opiekuna w panu Karolu Fijałkowskim, dyrektorze Zarządu Okręgowego Polskiego Czerwonego Krzyża w Kielcach - wylicza Karol Hajduk.

Ochotnicy czy zawodowcy

Grupa ratownictwa Polskiego Czerwonego Krzyża z Kielc, mimo że istnieje od niedawna, ma już na swoim koncie sporo imprez, w których pokazała, że można polegać na jej umiejętnościach. Zabezpieczali już między innymi dwa finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Kielcach, juwenalia, ostatni wyścig kolarski "Solidarności", przeszkolili w zakresie udzielania pierwszej pomocy pracowników Urzędu Miejskiego w Kielcach, nauczycieli i uczniów części kieleckich szkół.

- Teraz każdy urzędnik powinien na widok poszkodowanego rzucać się na pomoc i nie zaszkodzić mu - żartuje Krzysztof Papuda, dyrektor Wydziału Zarządzania Kryzysowego w Urzędzie Miejskim w Kielcach, ale zaraz dodaje poważnie: - Ta grupa młodych ludzi wykonuje kawał dobrej roboty. Wiedza o ratownictwie i udzielaniu pierwszej pomocy jest wciąż niewielka w naszym społeczeństwie, a sytuacji, w których zagrożone jest ludzkie życie i zdrowie, przybywa. W szkołach nie ma stałej opieki pielęgniarskiej, więc nauczyciel powinien umieć zaopatrzyć ranę, pomóc w przypadku utraty przytomności. W tej chwili konieczne jest szkolenie właściwie wszystkich, nie zapominajmy o zagrożeniu atakami bioterrorystycznymi. Umiejętności ratowników z Polskiego Czerwonego Krzyża są bardzo potrzebne. Dlatego wspieramy ich w różnych inicjatywach i będziemy kontynuować współpracę.

Doktor Marek Jodłowski jest związany z ratownictwem medycznym od 20 lat - jako dyrektor medyczny pogotowia ratunkowego w Jędrzejowie i do niedawna pełniący takie same obowiązki w Świętokrzyskim Centrum Ratownictwa Medycznego i Transportu Sanitarnego w Kielcach - i wyczulony na sytuacje, w których ludzie mogliby pomóc, a nie robią tego, bo nie wiedzą jak. - Dlatego tak cenne są takie grupy wolontariuszy. Dzięki nim my przyjeżdżając na miejsce mamy łatwiejszą pracę. Często o życiu człowieka decydują trzy złote minuty, w których trzeba przywrócić świadomość i czynności życiowe. Oni potrafią to zrobić. Są nam pomocni jeszcze ze względów organizacyjnych, na przykład przy zabezpieczaniu imprez masowych musielibyśmy wyłączyć z pracy w pogotowiu jedną karetkę i całą jej załogę. Kiedy imprezę zabezpieczają ratownicy Polskiego Czerwonego Krzyża, możemy normalnie pracować i jedziemy na miejsce tylko wtedy, kiedy jesteśmy potrzebni - tłumaczy.

- Dla mnie to zawodowcy - ocenia Robert Wójcik, właściciel sklepu medycznego "Alfa-Med." w Kielcach, który sponsoruje grupie wyposażenie apteczek. - Na ostatnich juwenaliach chuligani pobili młodego mężczyznę. Chłopcy, którzy patrolowali teren, spłoszyli ich, udzielili rannemu pierwszej pomocy, natychmiast wezwali pogotowie. Właściwie uratowali temu człowiekowi życie.

Czego się boi ratownik

- Czego najbardziej się boję? - zastanawia się Tomek. - Swojego pierwszego umarłego. Na kursie można wszystko przećwiczyć, ale naprawdę człowiek sprawdza się w akcji. I jeszcze boję się tego, żeby nie wpaść w rutynę, żeby zawsze zachować świeżość spojrzenia. W ratownictwie liczy się wiedza i to, ile człowiek z siebie daje - mówi z pasją.

Karol boi się sytuacji, w której może zabraknąć mu wiedzy i umiejętności. Dlatego wciąż szuka, dokształca się, jeśli tylko ma możliwość, dyżuruje w pogotowiu jako wolontariusz. Nie wystarczają mu same studia na wydziale ratownictwa, za rok chce zdawać na medycynę.

Agata czuje strach przed własną i cudzą bezradnością. - Nie chciałabym nigdy znaleźć się w sytuacji, w której nie umiałabym pomóc komuś leżącemu na ulicy. I nie chciałabym też nigdy, żeby ktoś z taką samą bezradnością stał nade mną, kiedy będę potrzebowała pomocy - definiuje swoją filozofię życiową.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie