MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sprawa "honoru"

Sylwia BŁAWAT

Wszystko tu jest, jak w dobrym filmie gangsterskim: bomba pod samochodem, porwanie dla okupu, strzelanina i zabójstwo. Nawet wątek miłosny, choć tylko nieznacznie zarysowany, też się pojawia. I duże pieniądze, bo 100 tysięcy euro, to już jest jakaś kwota. Wszystko to w historii grupy przyjaciół z Kielc i Radomia. Przyjaciół, których najpierw łączyły wspólne interesy, teraz to, że niemal wszyscy siedzą za kratami, a prokurator do sądu kieruje kolejny akt oskarżenia. Tym razem z zarzutami najcięższego kalibru. Zarzutami zabójstwa.

20 maja 2003 roku kielecką ulicą Tarnowską jechał "polonez". Próżno mówić tu o znieczulicy, skoro podróżujący nim dwaj mężczyźni zatrzymali się w zatoczce autobusowej, bo zauważyli, że nieruchomo leży tu jakiś człowiek. Chwilkę później stanęło też drugie auto, z tego samego powodu.

Nieprzytomny jeszcze oddychał, ale już mówić nie mógł. Jednak z gestów, jakie wykonywał, wynikało, że został dotkliwie pobity. Natychmiast wezwano karetkę, lekarze próbowali ratować mężczyznę, ale ten zmarł, nie odzyskawszy przytomności.

W tym samym czasie z budki telefonicznej ktoś jeszcze zadzwonił na pogotowie. Ten ktoś też powiedział o nieprzytomnym przy Tarnowskiej. I dodał, że człowiek został potrącony przez pirata drogowego. Może dlatego na samym początku przyjęto faktycznie taką wersję zdarzenia - że to ofiara wypadku drogowego. Ale sekcja zwłok jednoznacznie dowiodła, iż obrażenia na ciele człowieka zrobili ludzie, a nie samochód. Kielecka Prokuratura Rejonowa wszczęła śledztwo w sprawie pobicia ze skutkiem śmiertelnym mężczyzny - jak się okazało - 42-letniego. I niespełna pół roku później je umorzyła. Powód - brak sprawców. Sprawa, wydawałoby się banalna. Tylko pozornie.

W tym czasie w Radomiu śledczy już rozpracowywali dużą grupę przestępczą, która - jak im wychodziło w papierach - działała nie tylko na Mazowszu, ale także w Świętokrzyskiem. Grupa ta, w rozbijaniu której pomógł świadek koronny, miała na sumieniu porwanie w Kielcach człowieka i żądanie za niego okupu. I członkom tej grupy miał się "przekręcić w rękach" - jak to mówią kryminaliści - jakiś kielczanin. "Przekręcić w rękach", czyli to oni mieli go zamordować. Prokuratorzy z Radomia dali znać swoim kolegom z Kielc, do jakich "kwiatków" się dokopali. Śledztwo dotyczące śmierci 42-latka znów podjęto na początku 2004 roku, tylko tym razem już w sprawie o zabójstwo, a postępowaniem zajął się Wydział VI do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Prokuratury Okręgowej w Kielcach. Z ustaleń jednych i drugich śledczych wynika taka oto historia gangsterska.

Porwanie, okup, ucieczka

Radomscy prokuratorzy ustalili, że w marcu 2003 roku porwany został mieszkaniec Kielc, zaś w procederze jego uprowadzenia, oprócz radomian, brać mieli trzej kielczanie o pseudonimach "Żółty", "Muszla" i "Mądrala". O całej sprawie żadne organa ścigania świata oczywiście nie zostały powiadomione, bo żadnej ze stron na tym nie zależało. Zakładnika wywieziono do Radomia, domagając się za jego uwolnienie 100 tysięcy euro. Do przekazania pieniędzy jednak nie doszło, porwany został uwolniony, bo przecież w jakiś sposób musiał zgromadzić gotówkę na okup, a w zamknięciu jakoś tak trudno mu było to zrobić. Zresztą gwarantem jego uwolnienia (tak, tak gwarantem, jak w sądzie), miał być inny znany porywaczom mężczyzna z Kielc, który ręczył za to, że porwany znajdzie pieniądze i zapłaci za siebie. Porwanego zatem uwolniono, ten wrócił do Kielc, ale w domu wolał nie mieszkać. Przeprowadził się do przyjaciela, tego właśnie, który tak za niego poręczył.

Porywacze czekali tydzień i drugi, ale gdy forsy wciąż nie było, postanowili wpłynąć nieco na przyspieszenie jej zbierania. Dobrze wiedzieli, gdzie jest i u kogo mieszka ich ofiara. Podjechali przed dom poręczyciela i budynek... ostrzelali. Celowali w okna, posypały się szyby. Można się było przestraszyć, bo strzały padały z ostrej broni. Faktycznie, porwany się wystraszył, niemal od ręki dał nogę za granicę!

Radomscy śledczy, gdy rozbijali "swoją" grupę, znaleźli przy niej jedną sztukę broni - pistolet TT, który mógł być wykorzystany przy tym ostrzelaniu. Mógł, ale teoretycznie... nie był - tak wykazały badania broni. Teraz, po ustaleniach kieleckich prokuratorów, wiadomo czemu. Bo zaraz po ostrzelaniu nasi chłopcy z Kielc o barwnych pseudonimach oddali pistolety rusznikarzowi. Dwie sztuki TT i "parabellum". Mieli malutką prośbę - żeby tak przy nich popracował, by nie dało się zidentyfikować. To zresztą zrobił. Jedną sztukę broni (TT) im oddał i ona wpadła w ręce policji w Radomiu. Drugą od nich kupił i ta przepadła. A rusznikarza m.in. o nielegalne posiadanie broni kielecka Prokuratura Okręgowa w Kielcach oskarżyła 30 grudnia 2004 roku.

Kara za długi język

i bombę pod samochodem

Ale, wracając do podstawowego wątku, czyli historii uprowadzenia: z porwanym głęboko zaprzyjaźniony był pewien 42-letni kielczanin, Seweryn M. O samym porwaniu zdawał się sporo wiedzieć (ponoć negocjował w sprawie uwolnienia kumpla), a wiedzy tej najwyraźniej nie zachowywał dla siebie, tylko kłapał dziobem na prawo i lewo. A o tym, że w półświatku Seweryn opowiada o tym i o owym, szybko dowiedzieli się "Żółty" i "Muszla" i bardzo, ale to bardzo im się to nie spodobało. Także trzeci z porywaczy miał pewne anse do Seweryna. Chodzi o "Mądralę", który pewnego pięknego dnia zauważył pod swoim samochodem zaparkowanym gdzieś w Kielcach ślicznie przyklejony mały, zgrabny ładunek wybuchowy. Ciarki przeszły mu po plecach, ale poprosił kumpla-fachowca, by bombę odpiął i zabrał. "Mądrala" przypuszczał, że za ładunkiem stoi Seweryn i że eksplozja miała być zemstą 42-latka za porwanie jego przyjaciela. (Notabene niewykluczone, że właśnie ta bomba wybuchła później w Kielcach przy ulicy Piekoszowskiej i zabiła chłopca, który nie miał z nią nic wspólnego - ot, po prostu ją dostał).

Był też czwarty sprzymierzeniec - "Tekla" - który miał jakiś zadawniony zatarg z Sewerynem dotyczący samochodu brata. Do tego dołączył jeszcze kumpel o ksywie "Kanalarz".

Tak więc, jak w pięciu się dogadali, że 42-latka coś nie lubią, tą niechęcią podzielili się z kolegami i uknuli spisek, jak by tu z "honorem" wyjść z tego, a wrogowi dać nauczkę. Czy mieli zamiar go zabić? Bóg raczy wiedzieć, na pewno - tak przynajmniej wynika z ustaleń śledczych - chcieli mu połamać ręce i nogi. Ot, ukarać tak, napomnieć z ojcowską troską.

20 maja 2003 roku Seweryn, niespodziewający się niczego, widocznie bez najlepszego rozeznania w tym, co się dzieje, poszedł sobie do kumpla. Widocznie tamci nie mieli tak długich języków i o takich sprawach w środowisku nie opowiadali.

U kumpla trochę wypili, Seweryn powąchał ciut ciut białego proszku, bo ponoć od kokainy nie stronił. Pewnie ufał gospodarzowi i na pewno to był błąd. Bo gospodarz właśnie, co potem ustalono w śledztwie, zadzwonił do "Mądrali" i uprzejmie doniósł, że w jego mieszkaniu siedzi pijany i naćpany Seweryn. Chłopakom więcej nie trzeba było.

Pieńki pod łokcie i kolana,

uderzenia w ręce i kostki

Skrzyknęli się, wsiedli w dwa samochody i ruszyli pod wskazany adres. Nie musieli się nawet fatygować do mieszkania, na obu mężczyzn - Seweryna i gospodarza - natknęli się w bramie przed domem. Nic nie mówili, nie zadawali zbędnych pytań, zaczęli bić. Seweryn dostał raz i drugi, jego głowa kilka razy uderzyła o mur - już musiał wiedzieć, że jest źle. Wrzucili go do jednego z samochodów i ruszyli za Kielce, do lasu w rejonie Sukowa. Dojechało trzecie auto. Łącznie było ich tu kilku "spiskowców". I jeden Seweryn, modlący się pewnie o to, by przeżyć.

A oni? Według prokuratora, dobrze się przygotowali. Mieli na przykład 70-centymetrowy kawał kątownika, który bardzo im się przydał. W śledztwie na jaw wyszło, jak go bili. Nie tylko siekierą, to byłoby mało. Przecież mieli zamiar łamać ręce i nogi. Więc pod kolana i łokcie podkładali mu pieńki, a kątownikiem walili z całych sił w ręce i okolice kostek. Krew tryskała, kości wychodziły na wierzch. Bólu nie da się opisać. Ile to trwało? Godzinę? Może trochę krócej. Skończyli, gdy mieli pewność, że ani rękami, ani nogami Seweryn nic już nie zwojuje.

W śledztwie ustalono, iż początkowo chcieli zostawić 42-latka w lesie, ale nie zgodził się "Żółty". Zdecydował, że Seweryna weźmie do bagażnika swojego "opla" i gdzieś wyrzuci. Tak się stało - nieprzytomny 42-latek wylądował w zatoczce autobusowej przy kieleckiej ulicy Tarnowskiej. Na koniec "roboty" zlecenie jeszcze dostał "Mądrala". To on miał zadzwonić na pogotowie i powiedzieć o rannym z wypadku. I zadzwonił. Można się zastanawiać, czy to jakiś akt wielkoduszności - dać znać lekarzom, żeby jednak uratowali życie Sewerynowi? Prokurator skłania się jednak ku temu, że ten telefon po karetkę był formą asekuracji - w razie wykrycia zbrodni mógł być okolicznością łagodzącą.

Wszystko pozamiatane:

ubrania, ślady, samochód

Pora na malutki, bo malutki, ale jednak wątek miłosny. Już po wszystkim "Żółty" skontaktował się ze swoją ukochaną, 23-letnią kielczanką. I dziewczyna nie dość, że sprała mu z ubrania ślady krwi Seweryna, to jeszcze zapewniła alibi, twierdząc, że przez cały czas był razem z nią, a nie zajmował się mordowaniem człowieka. I za tę miłość ona teraz też zapłaci, bo też znalazła się na ławie oskarżonych.

Nazajutrz po załatwieniu "sprawy honoru" chłopcy z ferajny dowiedzieli się, że Seweryn nie wyżył. Czy się wystraszyli? Czy żałowali? Może. Ale pozostawało jedno wyjście - na jakiś czas zniknąć, opuścić Kielce i nie pchać się "psom" w oczy. Tak też zrobili, a ruszyli prostą drogą do przyjaciela z Radomia, kumpla o pseudonimie "Derma". U niego już ustalili, że trzeba usunąć ślady z bagażnika "opla", bo przecież po Sewerynie na tapicerce mogły zostać krwawe pręgi. Wymienili więc obicie, ale potem jednak lepszym pomysłem wydało im się w ogóle usunięcie auta. Nie tak po prostu, porzucenie. Trzeba było zrobić tak, żeby jeszcze na tym zarobić. W związku z czym samochód spalono, policji w Skarżysku zgłoszono jego kradzież. Pieniążki, prawie 30 tysięcy złotych, ubezpieczenie wypłaciło bez mrugnięcia okiem.

I właściwie wydawało się, że sprawa jest definitywnie zakończona. Wszystko pozamiatane. I właściwie może nawet mieliby rację... Gdyby nie prokuratura w Radomiu, która podczas przesłuchań dowiedziała się, że kielczanom ktoś się "przekręcił w rękach", może byłoby po sprawie. Gdyby nie prokuratura w Kielcach, która wiedziała, kto się przekręcił i zatrzymała tych, którzy - jej zdaniem - czynnie w tym uczestniczyli, byłoby po sprawie. Ale nie było. Podejrzani o zabójstwo trafili za kraty pod koniec stycznia 2004 roku. Tego dnia skończył się ich święty spokój i poczucie, że o okolicznościach śmierci Seweryna nikt nic nie wie.

Pięciu grozi dożywocie

Teraz, blisko rok po aresztowaniu chłopców, sprawę zamknęli śledczy. 30 grudnia 2004 roku Wydział VI do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Prokuratury Okręgowej w Kielcach przesłał do tutejszego sądu akt oskarżenia 10 ludzi przede wszystkim ze stolicy województwa świętokrzyskiego, ale także z Radomia. Pięciu mężczyzn - "Żółty", "Muszla", "Mądrala", "Tekla" i "Kanalarz" - odpowie za zabójstwo 42-letniego Seweryna M. I choć nie dowiedziono im zamiaru zabicia mężczyzny, to przyjęto, że musieli godzić się na to, że umrze.

Tu warto przyjrzeć się osobie "Żółtego", z uwagi choćby na przeszłość kryminalną. Z zawodu ślusarz-spawacz, kawaler, tatuś jednego dziecięcia, w chwili śmierci Seweryna miał 29 lat, a za sobą odsiedziany wyrok za... zabójstwo. W 1991 roku w Kielcach zakatował w mieszkaniu starszą kobietę, żeby zabrać z jej domu jakieś niewiele warte drobiazgi. O tamtym zabójstwie śledczy dziś mówią, że było brutalne, że po kobiecie skakano... Że zmarła od zadanych jej obrażeń. "Żółty" dostał za to 13 lat, odsiedział z tego zaledwie 7, a potem wielkoduszny sąd zdecydował warunkowo go zwolnić. Nic dodać, nic ująć, sędzia, który wtedy podjął taką łaskawą decyzję, mocno powinien się teraz zastanowić nad tym, co robi w tym zawodzie, bo najwyraźniej w przypadku "Żółtego" resocjalizacja się nie powiodła.

Na ławie oskarżonych zasiądzie też ukochana "Żółtego" - 23-latka podejrzana o utrudnianie śledztwa: zacieranie śladów i zapewnienie mu alibi. Z tym że dla niej proces może się skończyć na pierwszej rozprawie - złożyła wniosek o wydanie wyroku skazującego bez przeprowadzania przewodu skazującego. Prokurator zgodził się na półtora roku więzienia w zawieszeniu na 3 lata. Decyzję wyda sąd. Pozostali oskarżeni mają drobniejsze zarzuty dotyczące utrudniania śledztwa i pomagania w wyłudzeniu pieniędzy za samochód od ubezpieczyciela. Przed sądem stanie oczywiście "Derma", u którego podejrzani po zbrodni przechowywali się w Radomiu. I właściciel mieszkania w Kielcach - ten, u którego Seweryn był przed śmiercią i który go - jak potem ustalono - wydał. Pięciu głównym podejrzanym grozi nawet dożywocie. Wszyscy siedzą za kratami. I wcale nie wiadomo, czy to ostatni akt oskarżenia, w którym będą głównymi negatywnymi "bohaterami".

Sześć tysięcy za życie

Sześciu tysięcy dolarów domagali się Wietnamczycy, zatrzymani przez świętokrzyskich policjantów z Centralnego Biura Śledczego w 2001 roku. Do przekazywania pieniędzy za ich 32-letniego rodaka doszło wówczas na stadionie Dziesięciolecia. Na miejsce ruszyli kieleccy policjanci w asyście brygady antyterrorystycznej. Zatrzymali dwóch Wietnamczyków w chwili, gdy ci przejęli kopertę z pieniędzmi i uwolnili porwanego. Dwaj kolejni podejrzani wpadli w ręce policji w ciągu najbliższych kilku tygodni. Całej czwórce zarzucono porwanie 32-latka dla okupu i przetrzymywania go ze szczególnym udręczeniem przez ponad tydzień. Kielecki sąd uznał ich winę. Dwóch z nich skazał na dwa lata za kratami, dwóch pozostałych na trzy lata.

Wyrok za dziecko

Siedem lat oraz pięć i pół roku za kratami to kary, na jakie skazał Sąd Rejonowy w Zwoleniu dwóch mężczyzn oskarżonych o uprowadzenie 13-letniego chłopca z Kozienic i pozostawienie go w warunkach zagrażających życiu dziecka. Dzieciaka, po tym jak rodzice zgłosili zaginiecie, policjanci szukali w okolicznych lasach i zbiornikach wodnych. Nie znaleźli. Natknęli się na niego trzy dni później myśliwi polujący w okolicach miejscowości Cudnów. Był uwięziony w opuszczonym budynku. Napastnicy skrępowali go i zakneblowali, przykryli sianem. Dwaj porywacze żądali za chłopca 200 tysięcy złotych okupu. Za pieniądze chcieli wyjechać do Włoch.

Dwa miliony euro

Dwa miliony euro (równowartość ponad ośmiu milionów złotych) - takiej kwoty za uwolnienie porwanego sprzed siłowni 27-latka, żądali porywacze. Uprowadzonego poszukiwali policjanci z Radomia, Warszawy i Łodzi. Pieniędzy nie przekazano, ale bandyci mimo to uwolnili zakładnika - po kilku tygodniach więzienia i faszerowania narkotykami, wyrzucili go z samochodu.

Pół miliona złotych

Takiego okupu zażądali przestępcy za uwolnienie 40-latka z Elbląga, który przyjechał do Radomia w interesach. Nic nie załatwił, przestępcy go uprowadzili i przetrzymywali w niewielkiej miejscowości koło Pionek. Skrępowali mu ręce i nogi, a na głowę założyli worek. Mężczyzna był bity, grożono mu zabójstwem. Odbili go antyterroryści następnego dnia po uprowadzeniu. Podczas akcji zatrzymano jednego z podejrzanych, następnych w kolejnych dniach. Wśród osób, którym postawiono zarzuty były dwie kobiety. Radomska prokuratura oskarżyła siedem osób o udział w porwaniu biznesmena i żądanie za jego uwolnienie okupu.

200 tysięcy zielonych

Najpierw stu tysięcy dolarów, potem dwa razy tyle domagali się porywacze za wypuszczenie porwanego w Kielcach 27-letniego Amerykanina. Mężczyznę z ulicy porwali "policjanci" - mężczyźni, z których jeden posługiwał się policyjną gwiazdą i mówił, że pracuje w krakowskiej komendzie. Potem skuli go kajdankami i wsadzili do swojego auta. Szantażyści wkrótce się odezwali, żądając pieniędzy i podwajając stawkę, gdy rodzina nie zgodziła się zapłacić. Po 18 dniach od uprowadzenia porywacze uwolnili swoją ofiarę. Niespełna dwa tygodnie później w ręce policji wpadł pierwszy podejrzany o udział w uprowadzeniu - 56-letni mieszkaniec Warszawy. Po kilku tygodniach kolejni czterej ludzie.

Porwanie na zlecenie

W 2001 roku w Komorowie na Podkarpaciu z ulicy uprowadzony został mężczyzna i wrzucony do czarnego BMW. Bandyci zarzucili swojej ofierze worek na głowę i ruszyli w kierunku Tarnobrzega. W lesie w pobliżu Bud Stalowskich wyciągnęli ofiarę do lasu i zaczęli okładać po całym ciele. Kopali i bili, walili po głowie czymś tępym. Zanim odjechali, przeciągnęli nieprzytomną ofiarę w głąb lasu. Gdy skatowany człowiek odzyskał przytomność, doczołgał się do pobliskiej drogi. Jeden z kierowców, który go zauważył, zawiózł go na pogotowie. Prokuratura ustaliła potem, że w uprowadzeniu nie chodziło o okup, ale o sprawy rodzinne. Oskarżony o zlecenie porwania został kuzyn porwanego, który - zdaniem śledczych - do mokrej roboty wynajął trzech ludzi z Ostrowca Świętokrzyskiego. Zapłacił im - jak ustalono - 7 tysięcy złotych. Dwaj porywacze skazani zostali na cztery i pół roku więzienia, wobec trzeciego sąd nadzwyczajnie złagodził karę. Wyrok dla zleceniodawcy brzmiał - cztery lata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie