Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W życiu opłaca się ryzykować. Krzysztof Lijewski bez tajemnic

Paweł Kotwica, Dorota Kułaga
Anna Benicewicz-Miazga i Patryk Ptak
Krzysztof Lijewski, reprezentant Polski w piłce ręcznej, opowiada o swojej życiowej filozofii, pasjach, rodzinie i planach

Krzysztof Lijewski, reprezentant Polski w piłce ręcznej, mówi o kilku przełomowych momentach swojej kariery. Pierwszym była chwila, kiedy …podjął decyzję o tym, że będzie grał w piłkę ręczną, a nie w koszykówkę. Druga to przeprowadzka z rodzinnego Ostrowa Wielkopolskiego do Wrocławia. I trzecia to pierwszy medal mistrzostw świata, zdobyty w 2007 roku.

– Zrobiłem w życiu kilka ryzykownych kroków, ale potem okazywało się, że wybierałem dobrze – mówi „Lijek”.

32-letni dziś Krzysiek pochodzi z takiej rodziny, że nie miał wyjścia, musiał zająć się sportem. Jego mama grała w koszykówkę, ojciec był zawodnikiem, a jest trenerem piłki ręcznej, mały Krzyś był pod wpływem brata, który początkowo fascynował się basketem, ale w końcu wybrał handball.

– Zadecydowały sportowe geny. Mnie i Marcina filmy nie interesowały. Tylko sport! – mówi Krzysiek. Do wyboru miał jeszcze popularny w Ostrowie żużel.

Kiedyś zagrasz w Bundeslidze

Wpływ na decyzje obu braci miał tato, Eugeniusz, który wyperswadował im, że w piłce ręcznej będą mieli większą szansę zrobić karierę, niż w koszykówce.

– Pamiętam, jak siedziałem u ojca na kolanach, a w telewizji leciał mecz Bundesligi w piłce ręcznej. „Kiedyś tam zagrasz, Krzysiu” mówił mi – wspomina Krzysztof. - Tata powtarzał: Zagraj spróbuj, gwarantuję ci, że będziesz dobrym piłkarzem ręcznym. Do dziś zastanawiam się, skąd on to mógł wiedzieć, skoro ja miałem 10 lat…

Treningi młodszy z braci zaczął już w czwartej klasie podstawówki. - Zaczął dość wcześnie. Drogę wskazał mu Marcin. Krzysiu trafił do klasy sportowej o profilu piłki ręcznej, byłem jego nauczycielem i trenerem w klubie – opowiada Eugeniusz Lijewski.

- Na początku to była zabawa, a potem jeden wygrany turniej, drugi, trzeci… W całej szkole podstawowej, w cztery lata przegraliśmy jeden mecz! To był finał mistrzostw Polski z Kwidzynem, a przegraliśmy tylko dlatego, że myśmy byli niewielcy, a ci z Kwidzyna to były już dwumetrowe King-Kongi. Zapamiętam ten mecz do końca życia, ale utwierdził mnie on w przekonaniu, że mogę iść w tym kierunku, co potwierdziły również sukcesy w szkole średniej – pokreśla Krzysztof.

W Ostrovii zadebiutował w zespole seniorów, występującym w drugiej lidze, w wieku 17 lat.

- Ale więcej by się tu już nie nauczył. Wiedziałem, że musi iść dalej, że ma talent i charakter, że sobie poradzi – mówi Eugeniusz Lijewski. – W sobotę grałem w drużynie seniorów, w niedzielę w juniorach, a między tymi meczami jeszcze znalazłem czas, żeby z chłopakami z osiedla porzucać do kosza – mówi Krzysiek.

Byli dość żywymi dziećmi

- Obaj synowie byli dziećmi dość żywymi. To, że byli w klasie sportowej, mieli dużo treningów sprawiało, że w domu byli trochę spokojniejsi – śmieje się mama sportowców, Łucja Lijewska.

– Mnie zależało, żeby grali w koszykówkę, ale profesja męża przesądziła. Zresztą obaj synowie mieli predyspozycje do wszelkich gier drużynowych, grali bardzo dobrze zarówno w koszykówkę i piłkę ręczną, jak i w piłkę nożną. Jeśli chodzi o koszykówkę, to Krzysiek świetnie kozłował, dryblował i trafiał „za trzy”. Ma instynkt, dlatego dobrze zbierał piłki z tablicy. Kiedy grał w Śląsku Wrocław, przyjeżdżał do domu i na osiedlu grał z kolegami w koszykówkę. Myślę, że gdyby poświęcił się tej dyscyplinie, też odniósłby sukces – dodaje mama sportowców.

Nocne oglądanie NBA

- Kiedy byłem mały, w polskiej telewizji pojawiły się pierwsze nocne transmisje z meczów NBA. Michael Jordan, Scottie Pippen, to działało na wyobraźnię. Potem ich zagrywki próbowałem powtarzać na osiedlowym boisku. Nieważne, że trzeba było wstać o siódmej rano do szkoły i szło się z podkrążonymi oczami. W „nogę” też się grało, jeśli koledzy potrzebowali napadziora, to też dawałem radę – wspomina Krzysztof.

Bardziej do koszykówki, niż do piłki ręcznej, predystynowała go również postura, szczególnie, gdy był młodzieńcem. Dzisiaj przy wzroście 199 centymetrów waży 97 kilogramów, co jak na piłkarza ręcznego nie jest sylwetką szczególnie atletyczną. A kiedyś ważył o kilkanaście kilogramów mniej, skóra i kości. – Byłem takim patyczakiem, łatwo mnie było przewrócić. Nadrabiałem szybkością – mówi Krzysiek.

- Jeśli chodzi o obu naszych synów, to stosowaliśmy „zimny wychów”. Kiedy któryś skręcił nogę pytaliśmy: „Boli? Musi boleć”. Okręcaliśmy nogę bandażem i grali albo trenowali dalej. Nie było rozpieszczania czy rozczulania się. A jak rano noga puchła i bolała, to kule do ręki i do szkoły – śmieje się mama zawodników.

- Do dziś przy mojej budowie strach z domu wyjść, bo krzywo stanę albo spadnę z krawężnika i noga skręcona – śmieje Krzysiek. – Dlatego często chodzę w stabilizatorach, specjalnych okładzinach chroniących stawy. Lata gry zostawiają ślady – dodaje.

W piłce ręcznej początkowo na pewno wzorował się na starszym o sześć lat Marcinie. Potem wypracował swój własny styl, choć nie mógł uniknąć porównań, choćby z tego względu, że obaj są leworęczni i grali na tej samej pozycji. Później Krzysiek był zmiennikiem Marcina w reprezentacji Bogdana Wenty, w końcu obaj spotkali się w jednym klubie, HSV Hamburg.

Ale zanim do tego doszło, Krzysiek odnosił sukcesy w kategoriach młodzieżowych. W jego roczniku grało w Ostrovii Ostrów Wielkopolski kilku niezwykle uzdolnionych chłopaków, jak choćby Bartłomiej Jaszka, również późniejszy reprezentant Polski.

– Wcale nie byłem w tej grupie najlepszy. Było kilku chłopaków, którzy jeśli by postawili na handball, osiągnęliby wiele. Ale wybrali inaczej, poszli w innych kierunkach – mówi zawodnik.

Ze złotego pokolenia

Z Ostrovią zdobył mistrzostwo Polski juniorów. Zdał maturę i stanął przed dylematem: co dalej? Marcin był już wtedy zawodnikiem Wybrzeża Gdańsk, zdobywał mistrzostwa Polski, grał w reprezentacji. Krzysiek trafił do młodzieżówki, której trenerem był Wojciech Nowiński, dziś ekspert „Polsatu Sport”. Było w niej kilku zawodników, którzy zrobili wielkie kariery w piłce ręcznej, zdobywali medale mistrzostw świata, byli podstawą kadry Wenty, a potem Michaela Bieglera: Karol Bielecki, Piotr Grabarczyk, Patryk Kuchczyński, czy Mariusz Jurkiewicz. W 2002 roku w Gdańsku wywalczyli młodzieżowe mistrzostwo Europy, do dziś jedyny złoty medal wielkiej imprezy zdobyty w polskiej piłce ręcznej.

Krzysiek jesienią tego roku był już zawodnikiem wrocławskiego Śląska. Miał do wyboru ten klub i Vive Kielce.

– Pamiętam, że podczas rozgrywanych w Kielcach mistrzostw Polski juniorów podszedł do mnie prezes Bertus Servaas i powiedział, że widziałby mnie w swoim klubie. Ale ja już wtedy wiedziałem, że będę grał w Śląsku, a potem przejdę do niemieckiego HSV Hamburg. A W Kielcach chcieli podpisać wieloletni kontrakt – mówi Krzysztof.

Przeprowadzka do Wrocławia ze spokojnego Ostrowa była dla niego sporym szokiem.

– Zobaczyłem tramwaje i nie wiedziałem, jak między nimi jeździć samochodem, jak się poruszać po mieście – śmieje się Krzysiek. W drużynie z Wrocławia grał przez trzy sezony i zdobył dwa brązowe medale mistrzostw Polski.

Drogę do domu znasz

W 2005 roku obrał kierunek na Hamburg. - Kilka osób mówiło: „Gdzie ty idziesz, tam grają takie zwierzaki, a ty taki szczypiorek, zabiją cię tam!” A tato powiedział: „Synu, jedź! W razie czego drogę do domu znasz”. To był ważny krok. Pomijając to, że poziom sportowy drużyny był niebotyczny, to musiałem się szybko wiele nauczyć. Począwszy od poruszania się po mieście, przez gotowanie, prasowanie, sprzątanie, do języka. Człowiek wszystkiego się nauczy, jeżeli musi. A jeżeli jeszcze chce, to idzie łatwiej. Rodzice byli daleko, a brat wprawdzie pod telefonem i zawsze gotowy do pomocy, ale jednak 150 kilometrów ode mnie, we Flensburgu. Pamiętam, że pisałem nazwy po niemiecku na karteczkach i przyklejałem je na domowych sprzętach, żeby zapamiętywać, jak się nazywają. Po kilku dniach miałem całe mieszkanie w żółtych karteczkach – śmieje się Lijewski.

– Ale w Niemczech czułem się dobrze, szybko łapałem kontakt, uczyłem się języka, po dwóch miesiącach dałem wywiad do gazety po niemiecku. Dużo wychodziłem z domu, często chodziłem do kina, nawet jak nie wszystko rozumiałem, to szukałem kontaktu z tym językiem.

Niemcy były dla niego kolejnym szokiem, klub stał na zupełnie innym poziomie sportowym i organizacyjnym. - Bundesliga ma to do siebie, że nawet jak jesteś pierwszy w tabeli i jedziesz do ostatniej drużyny, to musisz uważać, bo jak się nie sprężysz, to możesz dostać lanie. Wstrząs przeżyłem już na pierwszym treningu. We Wrocławiu każdy trenował w tym, w czym przyszedł. Wchodzę do szatni HSV, a tam czeka na mnie pięć toreb z moim numerem. W każdej inne ubrania, na trening, meczowe, na wyjście, kurtki, kilka par butów… Pomyślałem, że w Śląsku tyle sprzętu było do dyspozycji na całą drużynę…

- To, że wybrałem niemiecki kierunek miało też na pewno znaczenie dla tego, jaką rolę później odgrywałem w kadrze. Wiem, że gdybym nie grał w Bundeslidze, to bym się nie rozwinął i pewnie nie byłbym w reprezentacji, albo trafiłbym tam później. Myślę, że tak było ze wszystkimi kolegami, którzy zdobywali medale mistrzostw świata dla Polski – gdyby nie wyjechali grać w najmocniejszych ligach, nie mielibyśmy tak mocnej kadry – analizuje „Lijek”.

Wygrał prawie wszystko

W HSV grał, jak na razie, najdłużej, bo przez sześć sezonów (2005-2011). Wygrał wszystkie najważniejsze tytuły w najmocniejszej lidze świata – mistrzostwo Niemiec (2011), trzykrotnie wicemistrzostwo Niemiec (2007, 2009, 2010) i trzecie miejsce (2008), dwa razy Puchar Niemiec (2006, 2010) i trzy razy Superpuchar. Grał w jednej drużynie z czołowymi wtedy zawodnikami świata, braćmi Gille’ami, Pascalem Hensem, Igorem Ławrowem, Torstenem Jansenem, innych wielkich spotykał po drugiej stronie parkietu.

- Gra z ludźmi, których się do tej pory widziało tylko w telewizji, dawała takiego kopa, że to ludzkie pojęcie przechodzi. W tamtym czasie samo trenowanie w Niemczech dawało mi więcej niż gra w jakiejkolwiek polskiej drużynie. Teraz to się oczywiście zmieniło, poziom u nas się podniósł – mówi Krzysiek.

Po sześciu latach zdecydował się odejść z Hamburga.

- Wpłynęło na to kilka spraw. Pierwsza to nie odpowiadała mi długość zaproponowanego, nowego kontraktu, druga to sprawy finansowe. Ale od początku do końca byłem fair z HSV, dopóki nie dostałem sygnału, że nie mogą spełnić moich warunków, to nie prowadziłem rozmów z innymi klubami. Zdecydowałem się na zmianę klimatu i trafiłem do Rhein-Neckar Loewen, gdzie grał też Karol Bielecki, a świeżo odeszli stamtąd Grzesiek Tkaczyk i Sławek Szmal. Mimo że byłem tam tylko rok, a już po kilku miesiącach pobytu wiadomo było, że dłużej miejsca nie zagrzeję i mój czteroletni kontrakt, z powodu kłopotów finansowych klubu, nie zostanie wypełniony, to nie żałuję tego kroku. Bo zmiana środowiska zawsze wpływa na człowieka mobilizująco, chce się bardziej. Masz nowego trenera, nowych kolegów w zespole i tak naprawdę startujesz od zera, musisz od nowa udowodnić, co jesteś wart. Jestem wdzięczny ówczesnemu trenerowi „Lwów” Gudmundurowi Gudmundssonowi, że stawiał na mnie do końca sezonu, grałem po 50-55 minut w meczu, mimo że od dawna było wiadomo, że odejdę – mówi.

- Z HSV wygrałem wszystko, oprócz Ligi Mistrzów, najważniejszego trofeum, którego brakuje mi w CV. Ale ma je Marcin, bardzo się z tego cieszę i szczerze zazdroszczę. To ukoronowanie kariery piłkarza ręcznego. Ale wszystko przede mną, mam jeszcze szansę. Marcin wcześniej dwa razy przegrywał z Flensburgiem finały Ligi Mistrzów. Ja mam na koncie z Vive Tauronem dwa trzecie miejsca. Te brązowe medale, choć oczywiście je cenię, to takie trochę na otarcie łez, za wygraną w finale pocieszenia – kręci głową.

W końcu i tak trafił do Kielc

Co nie udało się w 2002 roku, stało się 10 lat później. W 2012 roku, razem z Karolem Bieleckim, trafił do Kielc.

- O ile o powrocie Karola do Polski od jakiegoś czasu się mówiło, to mój powrót był w pewnym sensie niespodzianką, nawet dla mnie. Bo mogłem na przykład iść do THW Kiel. Ale wizja rozwoju zespołu, plany, które przedstawił mi prezes Vive Bertus Servaas sprawiły, że mu uwierzyłem. Powiedział: „Chcę ciebie w drużynie, podoba mi się twój styl gry, jestem pewny, że sobie poradzisz, spróbujmy!”. Po paru godzinach, po rozmowie z ojcem i bratem, doszedłem do wniosku, że to jest kierunek, który mogę obrać. Bundesliga jest niezwykle wyczerpująca, a ja jestem wątłej budowy. Kontuzje mnie nie omijały, więc pomysłałem, że nawet kadra na tym skorzysta, że będę częściej do dyspozycji trenera. Jak na razie wszystko, o czym mi wtedy mówił Bert, się sprawdziło. Na pewno nie były to bajki opowiadane mi po to, żeby mnie omamić i sprowadzić do Kielc, tylko plany mające solidne podstawy i konsekwentnie realizowane – mówi Lijewski.

Pierwsze srebro najważniejsze

Trudno bez „Lijka” wyobrazić sobie reprezentację Polski. W 2003 roku, w wieku 20 lat, zadebiutował w kadrze seniorów. Potem stał się jednym z tych, bez których trener Bogdan Wenta, który objął kadrę w 2004 roku, nie wyobrażał sobie drużyny. Krzysiek zdobył wszystkie trzy medale wywalczone przez reprezentację w mistrzostwach świata w 2007 roku (srebrny) oraz w 2009 i 2015 (brązowe).

– Zdecydowanie najwyżej cenię ten pierwszy. Nawet nie dlatego, że jest z najcenniejszego metalu i nie dlatego, że był pierwszy. Dlatego, że jechaliśmy do Niemiec jako drużyna, na którą nikt nie stawiał i nikt na nas nie liczył. Nawet my sami nie spodziewaliśmy się, że możemy coś osiągnąć. Plan był taki, żeby jakoś przebrnąć przez grupę. Czyli pewnie „w plecy” z Niemcami, potem wygrać z Brazylią oraz Argentyną i kombinować dalej. A nuż trafi się na kogoś słabszego, uda się prześliznąć do następnej rundy, zająć jakieś wysokie miejsce. A my tam jedziemy i na dzień dobry ogrywamy gospodarzy, czyli Niemców. I z każdym kolejnym, wygranym meczem nakręcamy się coraz bardziej i coraz mocniej wierzymy w siebie. I wychodzi z tego srebrny medal, który odbija się wielkim echem i jest przełomowy dla polskiej piłki ręcznej, będącej do tej pory dyscypliną trochę zaściankową. Nic tak nie nakręca koniunktury dla jakiejś dyscypliny sportu, jak sukces reprezentacji. Sukcesy klubowe są fajne, ale jednak regionalne, a z sukcesem kadry identyfikuje się każdy Polak – mówi Krzysiek.

Kibice najbardziej zasłużyli na te mistrzostwa

Lijewski cieszy się, że w styczniu w Polsce będą mistrzostwa Europy i już nie może się ich doczekać.

- Każdy sportowiec marzy, żeby zagrać na igrzyskach olimpijskich, zdobywać medale wielkich imprez, co mi się udało zrealizować, ale również, żeby zagrać na takim turnieju we własnym kraju, przed swoją widownią. Wielkim krokiem dla polskiego sportu były piłkarskie mistrzostwa Europy w Polsce w 2012 roku, które pokazały, że Polak potrafi, zrobiliśmy wielką imprezę ze wspaniałą atmosferą. Potwierdziły to imprezy w koszykówce i siatkówce. Świat zobaczył, że Polska ma hale, ma kibiców, ma ludzi do organizacji, hotele, lotniska, drogi i wszystko, co jest potrzebne. Wiadomo, że impreza u siebie ma też negatywne strony. Balonik będzie dmuchany, im bliżej mistrzostw, tym więcej będzie pytań dziennikarzy typu: „A w Katarze był brązowy medal, a teraz impreza u siebie, to jaki kolor medalu sobie wybieracie?” i tak dalej… Na szczęście jestem na to przygotowany, twardo stąpam po ziemi i wiem, jak sobie z tym radzić. Bo jak będzie szło, będziemy wygrywać, to wszystko będzie świetnie i sami się będziemy nakręcać. A jak nie będzie szło? Nie mamy jeszcze na koncie medalu mistrzostw Europy, które są przecież najtrudniejszym turniejem piłki ręcznej, trudniejszym, niż mistrzostwa świata i igrzyska, mamy tylko czwarte miejsce z 2010 roku. Dlatego fajnie by było wykorzystać tę szansę, którą daje nam turniej u siebie. Jeździliśmy grać mistrzostwa po całym świecie i wszędzie widzieliśmy, że gospodarzom gra się łatwiej, lżej, bo mają ogromne wsparcie. A nasi kibice bardziej zasłużyli na taką imprezę piłki ręcznej w Polsce, niż my. Cieszymy się, że przez te kilka lat wytworzyła się duża grupa fanów, którzy wszędzie za nami jeżdżą, byli na igrzyskach w Pekinie, byli na mistrzostwach świata w Katarze. Obrazki biało-czerwonych kibiców, którzy są z nami po zwycięstwach, ale i po porażakch, zapamiętamy na zawsze. W piosence „Polacy, gramy u siebie” nie ma grama przesady, bo nasi kibice wszędzie są u siebie. I są najlepsi na świecie, przekonałem się o tym wiele razy – mówi Lijewski.

Żona z tego samego przedszkola

2015 rok jest dla Krzysztofa Lijewskiego w pewnym sensie przełomowy. Po pierwsze ożenił się.

- Chodziliśmy do jednej klasy w szkole, a wcześniej do przedszkola w Ostrowie. Tata Krzyśka żartuje, że mamy większy staż, niż on żoną - z uśmiechem mówi Joanna Lijewska, która również była związana ze sportem, trenowała kiedyś koszykówkę.

Latem tego roku odbył się ich ślub, a potem wesele w dworku pod Kaliszem, na którym nie zabrakło oczywiście piłkarzy ręcznych, a także często goszczącego na meczach szczypiornistów, mieszkającego w Kielcach wokalisty Andrzeja „Piaska” Piasecznego.

Wszystkie kroki robiłem w dobrym kierunku

- Patrząc na to z perspektywy czwartego roku, kiedy tu jestem, wiem, że zrobiłem dobrze. Wszystkie kroki, które stawiałem w życiu, okazywały się potem krokami w dobrym kierunku, mimo że kilka z nich było na zasadzie „zobaczymy jak będzie”, były zrobione w nieznane. Myślałem: „Może się sparzę, ale zawsze się czegoś nauczę”. Czyli jednak warto w życiu ryzykować…
- Jeszcze nikt tu w Kielcach nie powiedział do mnie „scyzoryku”, ale staram się na to zapracować – śmieje się Krzysiek.

– Planujemy tu osiąść na stałe, tak jak kilku innych kolegów z drużyny. Czujemy się tu dobrze, budujemy dom pod Kielcami. Mój czas w kadrze, w Vive kiedyś się skończy. To jest brutalne w sporcie, że nikt nie ma stałego miejsca w reprezentacji. Ktoś zadzwoni i powie: „Krzysiek, dziękujemy, szanujemy to, co zrobiłeś, ale już dosyć”. Dużo lepiej jest, gdy powie to sobie sam zawodnik. Często o tym myślę, rozmawiam z najbliższymi. Kiedyś ten czas przyjdzie, jeszcze nie wiem kiedy. Rano wstaję z łóżka, jak mnie nic nie boli to jestem zdziwiony. Nie wiem, czy będę całe życie związany ze sportem. Tylko pan Bóg wie, jakie będą moje ścieżki. Mogę sobie coś planować, starać się być na wszystko przygotowanym, a plany weryfikuje życie. W tym roku otworzyłem biznes, studio rekreacji ruchowej, którym na razie bardziej zajmuje się Asia. Ale fajnie patrzeć, jak coś, co wymyśliłeś od zera, nabiera rozpędu, fajnie jest szukać pomysłów na rozwój. Mam już papiery trenera, robię magisterkę na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, będę bronił pracy latem przyszłego roku. A mam nadzieję, że nie będę jej bronił, bo będę wtedy w Rio De Janeiro…

Wypowiedzi rodziców Krzysztofa Lijewskiego pochodzą z folderu Vive Taronu na bieżący sezon

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie