Małgorzata Kalicińska zaproszenie przyjęła chętnie, bo lubi ludzi i lubi z nimi rozmawiać. Najpierw musiała się wytłumaczyć, dlaczego pisze lub dlaczego tak późno, bo dopiero tuż przed pięćdziesiątką zaczęła pisać.
- Często słyszę to pytanie, które brzmi jak wyrzut: absolwentka Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i pisze, jakim cudem?! - przyznała. Bo przecież pisać nie zamierzała. Zwłaszcza wtedy, gdy w szkole podstawowej przynosiła z wypracowań trójki. To za radą mamy, świetnej polonistki, zaczęła pisać pamiętnik. Pomogła też kuzynka, z którą w czasie wakacji korespondowały. - Mojej listy były krótkie, jej długie, o niczym i bardzo ciekawe. Spróbowałam i ja tak pisać - przyznawała pisarka.
Pamiętnik spaliła, bo bała się, że wpadnie w ręce dzieci, wnuków i one będą się śmiać z uniesień pełnych egzaltacji. Trochę żałuję - wyznała ze śmiechem. Ale książka, która zyskała jej taki rozgłos, "Dom na rozlewiskiem", powstała z rozpaczy.
Z ŻYCIA WZIĘTE
Kalicińska jest bowiem sama taką kobietą, jaką często opisuje. Która po stracie, wielkich zawirowaniach podnosi się i idzie do przodu. Ona też straciła cały majątek. Nie powiódł się plan wybudowania na Mazurach pensjonatu.
- Straciłam wszystko, ale w którymś momencie dotarło do mnie, że to tylko pieniądze - mówiła i wyjaśniała, że wyszła z dołka dzięki psychicznej pomocy innych ludzi. - Moim mężem zajął się syn, mną córka, to ona rozumiała moje łzy, potrafiła przytulić, ale i nakrzyczeć, kiedy była potrzeba.
I właśnie w tym najgorszym okresie Małgorzata Kalicińska zaczęła pisać. - Najpierw dzieje rodziny, a potem książkę, która mogła przytulić, takie "Dzieci z Bullerbyn", ale dla dorosłych - porównuje. Napisała o domu, jaki chciała stworzyć na Mazurach, o kobietach i mężczyznach, jakich znała. Takich po przejściach, ze skazami.
Za namową córki pokazała książkę i Tadeusz Zysk z Poznania postanowił ją wydać. - Dzień, w którym syndykowi oddawałam klucze od majątku, był dniem, w którym książka trafiła do księgarń. Mogłam temu panu pokazać gest Kozakiewicza, chociaż nie wiedziałam, że to będzie taki sukces.
A czytelniczki bardzo polubiły tę opowieść, potem ukazały się dwie kolejne części. - I to koniec. Nie będzie ciągu dalszego - powiedziała autorka i dodała, że już pisząc "Miłość nad rozlewiskiem" miała problemy z narratorką Paulą, która buntowała się i chciała, żeby pisać dla niej inne sceny. - Nie wiem, czy ja jestem inna, ale naprawdę miałam takie problemy z postacią z książki - mówiła Kalicińska.
Ostatnia jej książka - "Fikołki na trzepaku" - to najbardziej osobista, wspomnieniowa pozycja. - Wracam w niej do dzieciństwa, ono dzisiaj wygląda zupełnie inaczej.
Przyznała też, że ma rozgrzebaną kolejną książkę i być może w lipcu ją skończy, nie chciała jednak zdradzić, o czym będzie. - Temat może was zaskoczyć, ale z książkami, które piszę, jest tak, że to one we mnie siedzą i nagle chcą wyjść. Piszę więc, nie zostawiając innych zajęć.
MIĘDZY POLSKĄ A KOREĄ
Małgorzata Kalicińska wiedzie dzisiaj bardzo aktywne życie. Pół roku spędza w Polsce, a drugie pół w Korei Południowej, gdzie pracuje jej partner. - Jest stoczniowcem i zastanawiam się nad napisaniem czegoś o ludziach z Korei, tubylcach i pracujących tam obcokrajowcach - wyjaśnia. Jednocześnie buduje dom pod Warszawą, do którego chce się wprowadzić za rok, bo miasto ją męczy, chce z niego uciec.
- Czasami, rozmawiając z moim partnerem, zastanawiamy się, co by było, gdybyśmy spotkali się 10 czy 20 lat wcześniej. I oboje dochodzimy do wniosku, że przeszlibyśmy obok siebie. Bo wtedy byliśmy zupełnie innymi ludźmi. Potrzeba było czasu i doświadczeń, byśmy się zmienili. Oszlifowali, zaczęli doceniać inne rzeczy, żyć w innym rytmie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?