Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie w Australii nauczyło mnie pokory

Kuba Zajkowski
Mariusz Zalejski
Mariusz Zalejski ZOOM
Rozmowa z aktorem Mariuszem Zalejskim.

Mariusz Zalejski

Mariusz Zalejski

Jak sam o sobie mówi - jest wiecznym podróżnikiem. Z rodzinnego domu wyprowadził się jako piętnastolatek, a w latach osiemdziesiątych wyemigrował do Australii, gdzie spędził 12 lat. Teraz widzowie mogą oglądać go w serialu "M jak miłość", gdzie gra przystojnego biznesmena ubiegającego się o względy Marii Zduńskiej, którą gra Małgorzata Pieńkowska.

* Kim jest pana bohater w "M jak miłość"?

- Aleksander Radosz to mężczyzna w średnim wieku, podobno przystojny, który - kierując samochodem - przypadkowo potrącił Marię Zduńską.

* Aleksander i Marysia przypadną sobie do gustu?

- Aleksander był kiedyś nieszczęśliwie zakochany, więc teraz jest ostrożny w kontaktach z kobietami. Ale myślę, że zaiskrzy między nimi. Może tym razem uda mu się stworzyć udany związek? Wszystko przed nim. Prywatnie podobają mi się takie kobiety jak Małgosia Pieńkowska, a od prywatności do roli niedaleko (śmiech).

* Czym się zajmuje pana bohater?

- Jest prezesem polskiego przedstawicielstwa dużej zagranicznej firmy farmaceutycznej, która sprowadza specjalistyczne nici potrzebne do operacji i zabiegów chirurgicznych. To bardzo nietypowy, ale przynoszący spore zyski biznes. Aleksander jest majętnym człowiekiem - jeździ mercedesem, nosi eleganckie ubrania, ma drogie gadżety. Ale to nie znaczy, że ma fioła na punkcie kasy. Absolutnie nie - traktuje sprawy finansowe bardzo spokojnie, ma do nich dystans. Może nauczył się tego podróżując po świecie, gdzie człowiek szybko uświadamia sobie, czym jest pokora. Moja przeszłość także związana jest z zagranicą - przez 12 lat mieszkałem w Australii. Rola w "M jak miłość", tak wyczuwam, jest pisana trochę pode mnie. Myślę, że będę się z nią utożsamiał.

* Zostanie pan w serialu na dłużej?

- Podpisano ze mną kontrakt na rok. Moje dalsze losy zależą od tego, czy widzowie zaakceptują mnie i mojego bohatera. Ważne będą również opinie internautów.

* Wspomniał pan wcześniej, że 12 lat mieszkał w Australii. Dlaczego postanowił pan wyjechać z Polski?

- Przez trzy lata byłem aktorem Teatru Pantomimy we Wrocławiu, gdzie poznałem mojego mistrza - Henryka Tomaszewskiego. Bardzo cenię i miło wspominam ten okres, bo wiele się wtedy nauczyłem. Zjeździliśmy z naszymi przedstawieniami niemal całą Europę. Te podróże były dla mnie czymś niesamowitym. Pomału zacząłem odkrywać świat. Tymczasem w Polsce nagle całkowicie załamało się zapotrzebowanie na sztukę. Wyjechałem w 1986 roku.

* Dlaczego wybrał pan akurat Australię?

- Zawsze marzyłem o egzotyce - pociągała mnie w kobietach, w językach, w przyrodzie.... Gdy byłem chłopcem, czytałem książki Alfreda Szklarskiego - "Tomka w krainie kangurów" i inne - i chciałem kiedyś doświadczyć tej egzotyki na własnej skórze. Kiedy w Polsce były tylko puste półki sklepowe i walka o podstawowe produkty, o Australii mówiło się jako o kraju mlekiem i miodem płynącym. Opowiedział mi o tym wujek, który tam mieszkał. Dowiedziałem się od niego, że w Australii są teatry, opery, muzea i filharmonia. Niestety, nie spotkaliśmy się na miejscu, bo zmarł tuż przed moim przyjazdem.

* Jak pan się dostał do Australii? Przecież nie można było wtedy swobodnie podróżować.

- Wyjechaliśmy z teatrem Henryka Tomaszewskiego na festiwal teatralny do Jerozolimy - akurat trafiliśmy na okres, gdy w Izraelu nie było wojny, ale pamiętam jak dziś, że w rowach leżało pełno wraków samochodów. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Rzymie. Prosiłem, żebyśmy zostali tam kilka dni. Zamieszkaliśmy w hotelu w dzielnicy Eur. Następnego dnia rano wziąłem walizkę, pożegnałem się z kolegami i udałem się do obozu uchodźców. Nie mogłem tylko spojrzeć w oczy Tomaszewskiemu. Napisałem do niego list, kiedy już trafiłem do obozu.

* Jak długo był pan w obozie dla uchodźców?

- Dwa tygodnie, a potem przez rok mieszkałem w hotelach obozowych w Rzymie. Zaliczyłem cztery pory roku w tym wspaniałym, nieprawdopodobnym, wiecznym mieście. Podczas pobytu w obozie zarejestrowałem się w organizacji WCC, która w porozumieniu z ambasadami organizowała tak zwane wyjazdy docelowe. Przeprowadzono ze mną wywiad, żeby sprawdzić, czy się nadaję, czy nie. Pewna pani zapytała mnie wtedy, do jakiego miasta chciałbym polecieć. Odparłem, że chętnie rzuciłbym torbę w Sydney i powiedział: "Tu jest mój dom". Zrobiło to na niej ogromne wrażenie. I stało się - trafiłem do Australii, do Sydney. Oglądam teraz czasami w telewizji "Wielkie ucieczki". Patrzę na ten serial z sentymentem, bo ja też uciekałem.

* Jak pan wspomina pierwsze dni w Australii?

- Nie spodziewałem się takiego przyjęcia! Zaprowadzili mnie za rączkę do kolejnego obozu, ale tylko po to, bym mógł się tam "technicznie" przygotować do życia w Australii. Darmowe kursy językowe, podstawowe czynności administracyjne. Potem dostałem mieszkanie, kartę do bankomatu, numer telefonu, nową pościel, lodówkę, komplet garnków, talerzy, sztućców i jakieś ubrania z Saint Vincent De Paul, parę bonów na jedzenie i pracę. Spełnili wszystkie obietnice, które mi złożyli. Powiedzieli, że po dwóch latach dostanę obywatelstwo i dostałem.
* Czym pan się zajmował w Australii?

- Czego ja tam nie robiłem! Malowałem ściany, jeździłem taksówką, długo pracowałem w Sydney Opera House, ale nie jako aktor, tylko maszynista sceniczny. Ustawiałem dekoracje do potężnych oper i baletów. Po kilku latach zdecydowałem się na naukę w Sydney Catholic University, gdzie uzyskałem dyplom nauczyciela języka angielskiego. Dzięki temu mogłem mniej jeździć taksówką, a więcej uczyć - między innymi imigrantów z Polski, Chin, Węgier czy Tajlandii. Oczywiście znajomość języka wykorzystywałem również w filmie i teatrze. Wiele się w Australii nauczyłem - przede wszystkim pokory i innego spojrzenia na aktorstwo. Na jednej z pierwszych lekcji angielskiego nauczycielka zapytała mnie, czym się do tej pory zajmowałem zawodowo, gdzie pracowałem. Powiedziałem, że byłem aktorem w teatrze. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem i zapytała jeszcze raz, z czego się utrzymywałem. A kiedy powiedziałem, że z teatru - zaniemówiła. Myślała, że nie rozumiem pytania. Kiedy już do niej dotarło, co mówię, powiedziała mi, że mieszkając w Australii, muszę sobie zdać sprawę, że aktorstwo będzie tylko moim hobby. W Australii wszystko jest do góry nogami - kierownica w samochodach znajduje się po prawej stronie, kiedy w Polsce jest zima, tam świeci gorące, letnie słońce. Święta Bożego Narodzenia obchodzi się w stroju kąpielowym na plaży. Australia to multikulturowy kraj, gdzie każda nacja ma swoje święta i prawa. To uczy tolerancji.

* A co z aktorstwem?

- Znalazłem sobie agencję aktorską przy tamtejszej szkole filmowej - Australian Film, Television & Radio School, którą zresztą zakładał nasz profesor Jerzy Toeplitz. Zagrałem w paru dyplomach studenckich, kilku epizodach w serialach, ale przede wszystkim starałem się jak najczęściej pojawiać na scenie. Prowadziłem zajęcia aktorskie zakończone dyplomowym przedstawieniem na wydziale aktorskim przy Nepean University. Napisałem kilka scenariuszy, w tym jedną sztukę teatralną o ostatnim dniu życia wielkiego kompozytora niemieckiego, urodzonego we Wrocławiu, Jerzego Fryderyka Hendla. W pewnym momencie założyłem własny teatr, Sydney Mosaic Theatre. Wyprodukowaliśmy tam cztery spektakle. Oczywiście wszystko własnym sumptem - szukaliśmy sponsorów, dokładaliśmy z własnych kieszeni.

* Kiedy i dlaczego wrócił pan do Polski?

- Wróciłem w 1998 roku. Pod koniec października skończył mi się kontrakt w teatrze, w którym przez pół roku grałem króla w sztuce Toma Stopparda "Rozenkrantz i Guilderstern nie żyją". Wtedy zaczyna się tam lato i sezon ogórkowy dla aktorów. Czekały mnie spokojniejsze czasy albo wypad do Polski. Przyjechałem do kraju 28 czy 29 października, a 1 listopada byłem już aktorem Teatru Polskiego we Wrocławiu.

* Ma pan dom w Australii?

- Niestety, nie mam, ale zrobię wszystko, żeby go kiedyś mieć. Przyznam szczerze, że w głębi duszy czuję się momentami bardziej australijski niż polski. Czasami mam problemy w zderzeniu z polską mentalnością - trudno mi dotrzeć do ludzi, którzy są bardziej spięci, zasadniczy i mniej zrelaksowani niż Australijczycy. Może coś w tym jest, że ilość promieni słonecznych przekłada się na uśmiech i zadowolenie. Narody żyjące na południu są bardziej otwarte niż te, które zamieszkują północ. Nie ukrywam, że bliżej mi do mentalności południowców. Uważam się za osobę renesansową, empiryczną. Próbowałem w życiu różnych rzeczy i przed niczym się nie wzbraniam. Odnajduję się w poszukiwaniu nowych wyzwań. Jestem wiecznym podróżnikiem - umrę w drodze.

Tymczasem osiadł pan w Warszawie.

- Tak naprawdę po raz pierwszy stworzyłem sobie bazę. Z domu rodzinnego wyprowadziłem się, kiedy miałem 15 lat i nigdy na stałe do niego nie wróciłem. Bardzo szybko zacząłem sobie dawać radę sam. Urodziłem się w Tarnowskich Górach, wychowywałem w Bielsku-Białej, a po skończeniu szkoły podstawowej przeniosłem się do Dąbrowy Górniczej i Sosnowca.

* Jest pan żonaty?

- Nie, ale pewnie niedługo będę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie