Chamstwo, przepychanki, kłótnie, a przede wszystkim niespełnione obietnice wyborcze - to wszystko sprawia, że przeciętny Kowalski nie wierzy w to, iż jego głos jest dla polityków i partii czymś więcej niż tylko sposobem na zdobycie urzędów, władzy i profitów.
Już 12 listopada, w trakcie wyborów samorządowych, mamy zdecydować, kto zadba o naszą małą ojczyznę. Złotoustych polityków, którzy leją w nasze uszy miód przedwyborczych obietnic, przybywa z każdym dniem. Z jednej strony chcemy usłyszeć, że ktoś w końcu coś poprawi, coś zmieni w naszej gminie, mieście, powiecie. Z drugiej czujemy instynktownie, nauczeni latami doświadczeń, że to piękne... kłamstwa. I zanim jeszcze dojdzie do wyborów i realizacji wyborczych obietnic, wielu z nas już czuje się oszukanych. Politycy też to czują, dlatego próbują się uwiarygodniać na różne sposoby.
Zenon Krawczyk, kandydat na prezydenta Radomia startujący z Komitetu Wyborczego Porozumienie Lewicy, obecny radny SLD, zdecydował się złożyć swój program wyborczy u notariusza. Wraz z oświadczeniem, że jeśli wygra będzie co roku przedstawiał radzie miejskiej sprawozdanie z realizacji przedwyborczych obietnic. A jeżeli z własnej winy nie zrealizuje któregoś z punktów programu - poda się do dymisji.
To tylko gest
Czy notarialnie poświadczona obietnica, że kandydat poda się do dymisji, jeśli nie zrealizuje swojego programu wyborczego, niesie za sobą skutki prawne?
- Nie. Jest to jedynie nadanie oświadczeniu formy aktu notarialnego, która nie jest w tym przypadku wymagana. Dodatkowych skutków prawnych za sobą nie niesie - wyjaśniono nam w kieleckiej kancelarii notarialnej.
Podobne znaczenie - przynajmniej z punktu widzenia prawa - ma pisemne złożenie podobnej deklaracji albo publiczne wygłoszenie oświadczenia. To po prostu wyborczy gest - dla jednych ładny, dla innych efekciarski - który z prawnego punktu widzenia do niczego nie zobowiązuje.
Chory system
Co o "zagrywce" z notariuszem sądzi politolog? - Jest to oczywiście jakaś obietnica. Ale trzeba pamiętać, w obecnym systemie wyborczym kandydaci na prezydentów czy burmistrzów są tak naprawdę "instrumentami" służącymi do realizacji polityki poszczególnych partii. To, czy prezydentowi uda się zrealizować program wyborczy, zależy nie tylko od niego, ale i od składu rady miasta. Obecny system działa tak, że niespecjalnie liczą się osobiste poglądy polityków. Prezydent czy burmistrz jest tak naprawdę namiestnikiem partii politycznej - mówi profesor Kazimierz Kik, politolog, dyrektor Instytutu Nauk Politycznych Akademii Świętokrzyskiej.
- Choć i tak prezydent ma większa swobodę niż radny, który właściwie nie może mówić o tym, że ma własny program. To by oznaczało, że taki człowiek jest kłamcą albo ignorantem. Obecna ordynacja wyborcza przenosi punkt ciężkości z pojedynczego kandydata na partie i bloki polityczne. W przypadku pojedynczych radnych trudno jest więc wymagać realizacji obietnic, jeśli za program odpowiada cała partia. Można mówić tylko o świadomym braku odpowiedzialności - dodaje.
Jak sprawić, by ludzie uwierzyli?
Odpowiedź jest pozornie prosta - zmienić system wyborczy. Bo partie sprawdzają się na szczeblu krajowym, w rządzeniu całym państwem. Ale już do samorządów nie wnoszą wiele dobrego.
- Potrzebna jest ordynacja wyborcza oparta na okręgach jednomandatowych. Tylko wtedy można mówić, że ktoś ma własny program. Obiecuje, że coś zrobi w regionie, w mieście, że będzie chciał coś przeforsować - i firmuje to własną twarzą, własnym nazwiskiem. I jest później rozliczany jako osoba, a nie jako członek partii politycznej - uważa profesor Kazimierz Kik. - Niestety kilkanaście lat funkcjonowania ordynacji większościowej doprowadziło do upartyjnienia, anonimowości, braku prawdziwej odpowiedzialności. Tymczasem w obecnym systemie partie polityczne niejako "narzucają" swoje programy samorządom.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?