Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Etiopskie dzieci nie zawsze szczęśliwe

Marzena Kądziela
Członkowie plemienia Hamer smarują ciała i włosy rdzawą glinką.
Członkowie plemienia Hamer smarują ciała i włosy rdzawą glinką. M. Kądziela
Maluchy w Etiopii rzadko mają zabawki, tak samo jak kilka kompletów ubrań. Mimo to, uśmiech nie schodzi z ich ciemknoskórych twarzy.

Etiopskie dzieciaki należą do najpiękniejszych na świecie. Mimo iż zamieszkują środkową Afrykę, ich skóra nie jest smolisto czarna, lecz ciemnooliwkowa. To, co wyróżnia je od innych mieszkańców gorącego kontynentu, to także oczy - wielkie, ciemne, w kształcie migdałów. Takie oczy można znaleźć na świętych malowidłach w etiopskich kościołach, liczących po kilka czy kilkanaście wieków.

Spacer z Kallą

Gdy docieramy do plemienia Hamerów na południu kraju, zatrzymujemy się na kempingu koło miasteczka Turmi. Natychmiast oblepiają nas tu gromady dzieciaków, wyciągających ręce po cukierki, lizaki, długopisy i drobne banknoty. Na szczęście pojawia się kilku chłopców, mówiących trochę po angielsku.

To uczniowie jedynej w miasteczku szkoły, którzy podejmują się, za koszulkę, czapkę czy inny drobny datek, pełnić rolę naszych przewodników. Mój ma na imię Kalla. Opowiada, że mieszka w wiosce za kilkoma wzgórzami, do której trzeba wędrować około siedmiu godzin. Mieszka w internacie. Dziś jest szczególnie zadowolony, bo na targ przyszła jego matka z woreczkiem zboża sorgo. W chacie zostało ośmioro rodzeństwa. Kalla chce się uczyć i wyjechać z Turmi, dlatego tak chętnie rozmawia po angielsku z nielicznymi turystami. W porze suchej, trwającej od naszej jesieni do wiosny, przybywa tu kilku, kilkunastu białych w tygodniu.

Największa uroczystość

Gdy zatrzymywaliśmy się w podróży, natychmiast byliśmy otaczani gromadką dzieci.
Gdy zatrzymywaliśmy się w podróży, natychmiast byliśmy otaczani gromadką dzieci. M. Kądziela

Wiele dzieciaków z południa ubrania zakłada tylko od święta.
(fot. M. Kądziela)

U mieszkańców południa jedną z największych uroczystości nie są wesele czy chrzciny lecz ukuli bula, czyli wprowadzanie chłopca w dorosłość. Najpierw chłopiec wędruje przez wiele dni po odległych wioskach, by zaprosić krewnych na uroczystość.

W tym czasie jego matka, siostry i kuzynki przygotowują świąteczne potrawy, a mężczyźni odpowiednie zadaszenie z gałęzi i alkohol. Ukuli - chłopak, który wkracza w dorosłość - musi dowieść, że jest mężczyzną, spędzając kilka dni samotnie w buszu, zdobywając wodę i pokarm. Gdy wraca do domu, maluje ciało i zostaje poddany ostatniej próbie.
Musi przebiec po krowich grzbietach, przynajmniej raz, nie zachwiawszy się. Po ośmiu dniach jest już dorosły, a ojciec wskazuje dziewczynę, która będzie jego żoną. Od tej pory może też zapuścić włosy, które będzie można splatać w warkoczyki. Dzieci mają częściowo wygolone głowy, na których czubkach znajdują się zabawne kępki. Uroczystości towarzyszą śpiewy, tańce i… pijaństwo.

Opał, woda i makijaż

Etiopskie dziewczynki, podobnie jak kobiety, nie mają łatwego życia. Od najmłodszych lat muszą pomagać matkom, na których głowach jest całe gospodarstwo. Wielokrotnie widziałam, jak małe dziewczynki niosły na plecach ogromne sterty drewna na opał. Trzynastoletnia Hamerka w Turmi opowiadała, że każdego ranka wraz innymi kobietami udaje się do buszu, oddalonego od jej domu o kilka kilometrów, zbiera chrust, odrąbuje maczetą suche gałęzie, układa je w sterty, wiąże, wkłada na plecy i przynosi do chaty. Dzięki temu matka może w tym czasie mleć zboże na mąkę, zagniatać ciasto na indżerę (kwaśny placek - naleśnik), prać, zajmować się młodszym rodzeństwem.

Przynoszenie wody to także obowiązek dziewcząt. Tak jak po drewno, tak i po wodę muszą wędrować niekiedy wiele kilometrów.
Dziewczynki są uczone od najmłodszych lat nie tylko obowiązków związanych z pracą w gospodarstwie. Matki oraz starsze siostry przekazują im także wiedzę o tym, jak się ubierać czy przyozdabiać ciało. Mieszkanki południowej części kraju nie znają makijażu w naszym tego słowa znaczeniu. Ich makijaż to wzory na twarzy, szyi, piersiach z białych kropek czy rdzawy "puder", pokrywający zarówno ciało, jak i włosy. Ponieważ zrobiony jest z rudej glinki i zjełczałego masła, nam, Europejczykom, jego zapach wydaje się nie do zniesienia.

Także od najmłodszych lat dziewczynki uczą się układania fryzur, złożonych z dziesiątków cieniutkich warkoczyków. Jako że Etiopki mają bardzo kręcone włosy, trzeba nie lada zdolności manualnych, by krótkie i skręcone w sprężynki włosy ułożyć w odpowiednią fryzurę.

Widok kilkunastolatki z dzieckiem na ręce nie należy do rzadkości. Ojcowie wybierają dla swych córek mężów często znacznie starszych i wydają je za nich zaraz po tym, jak dziewczynka staje się kobietą.

Głodne i nieubrane

Gdy zatrzymywaliśmy się w podróży, natychmiast byliśmy otaczani gromadką dzieci.
(fot. M. Kądziela)

W rejonach znajdujących się na południe od stolicy kraju Addis Abeby nie ma jeszcze wielu turystów, przede wszystkim ze względu na brak dróg, mostów, hoteli. Dlatego dzieciaki są niezwykle ciekawe obcych. Wystarczy zatrzymać samochód i wysiąść z niego na chwilę, by w minutę, dwie wokół nas pojawił się ciekawski tłumek.

Maluchy patrzą z zainteresowaniem na nasze jasne twarze, jasne włosy, umalowane usta, buty. Buty ma tu naprawdę niewiele osób, a jeśli już, to jest to obuwie skrojone ze starych samochodowych opon. Ubrania dzieci także przedstawiają wiele do życzenia. Jeśli już są, to zazwyczaj podarte do granic możliwości i za duże o kilka numerów.

Odzież nie jest jednak największym problemem etiopskich dzieci. Ten problem to głód, i to taki, jakiego nie znamy. Ze względu na częste susze pada bydło, całkowicie niszczeją uprawy. Organizacje charytatywne wciąż apelują o pomoc dla głodujących. Niestety, podobnie jak w innych biednych krajach Afryki, pomoc ta zazwyczaj nie dociera do tych najbardziej potrzebujących. Dzieciaki umierają nie tylko z głodu, ale także na malarię, AIDS i na inne choroby, spośród których większość w rozwiniętych krajach jest całkowicie uleczalna. Tam jednak rodzice nie mają pieniędzy na kupno leków. Zresztą w wielu regionach kraju praktycznie nie ma dostępu do lekarzy.

Przedsiębiorczy lalibelczycy

Jedną z najchętniej odwiedzanych przez turystów miejscowości w Etiopii jest Lalibela, zwana ze względu na 12 kościołów wykutych w skałach podziemnych ósmym cudem świata. Chłopcy z wioski, widząc najedzonych obcokrajowców, w dobrych butach i ubraniach, wyposażonych w aparaty fotograficzne i kamery, mają o czym marzyć. Większość z nich nie poprzestaje na marzeniach, lecz zawzięcie uczy się języków obcych, zazwyczaj konwersując z turystami.

Za tę konwersację pod koniec wizyty każą sobie płacić, choć wcześniej zarzekają się, że będą naszymi przewodnikami po kościołach i uliczkach zupełnie bezinteresownie. Zżymają się na ten proceder licencjonowani dorośli przewodnicy, którym młodzież odbiera chleb.

Zauważyłam, że chłopcy z Lalibeli dzielą się na kasty. Najniższa to żebracy, którzy na równi z muchami naprzykrzają się turystom, wyciągając do nich małe rączki po pieniądze, cukierki, ubrania i inne datki.

Druga kasta to "buciarze". Każdy turysta wchodzący do etiopskiego kościoła musi zdjąć obuwie. Natychmiast tym obuwiem zajmuje się ów "buciarz". Układa go równiutko, a jeśli trzeba, przeniesie do innych drzwi wyjściowych. Potem na siłę pomaga właścicielowi sandałów czy tenisówek w ich założeniu. Nie ma sensu jakakolwiek dyskusja. Trzeba przyjąć to za oczywiste i dać równowartość kilkudziesięciu groszy młodemu przedsiębiorcy.

Najwyższa kasta to "przewodnicy", którymi zazwyczaj są już nieco starsze dzieciaki, całkiem dobrze posługujące się językiem angielskim. Niestety, niewielu z tych samozwańczych przewodników ma szczęście na tyle wielkie, by opuścić Lalibelę i dalej kształcić się. Zdarzają się przypadki, że turyści, poruszeni biedą i pędem do wiedzy młodych ludzi, decydują się na finansowanie nauki któregoś z chłopców. Nie jest to kosztowne, bo zazwyczaj roczna opłata za szkołę wynosi nie więcej niż 150-200 dolarów. Tak stało się ze starszym bratem Marca, który towarzyszył mi podczas kilkudniowej wizyty w jego wiosce.

Do szkoły na papirusowej łódce

Na jeziorze Tana, z którego wypływa Nil Błękitny, znajduje się blisko 40 wysepek. Tylko na kilku są malutkie szkółki dla najmłodszych. Starsze dzieciaki uczą się w Bahir Dar, jednym z największych etiopskich miast, położonym nad jeziorem Tana. Tam poznałam kilkunastoletniego Alemu. Chłopak mówi po angielsku i choć nieśmiało, ale podjął ze mną rozmowę. Okazało się, że jest uczniem liceum w Bahir Dar, gdzie mieszka w internacie. Raz na dwa tygodnie przypływa do rodziców. Rejs papirusową łodzią zajmuje mu pięć, sześć godzin w jedną stronę.

Alemu chce kontynuować naukę na studiach pedagogicznych, by w przyszłości uczyć dzieci w takich malutkich wioskach, jak ta na wyspie. Ma siedmioro rodzeństwa, które wychowuje mama-wdowa. Chłopiec zapisuje mi adres, także emailowy. Mówi, że w jego szkole od dawna jest Internet, za pomocą którego prowadzi korespondencję z ludźmi z całego świata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Etiopskie dzieci nie zawsze szczęśliwe - Echo Dnia Świętokrzyskie

Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie