Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czym nasza chata bogata, tym… struje

Iza BEDNARZ, współpraca Klaudia TAJS, Agnieszka WITCZAK
Grzyby można jeść tylko wtedy, gdy jesteśmy absolutnie pewni, że są jadalne
Grzyby można jeść tylko wtedy, gdy jesteśmy absolutnie pewni, że są jadalne D. Łukasik

Co roku w Polsce notuje się od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy przypadków zatruć salmonellą, gronkowcem, jadem kiełbasianym i grzybami. Najczęściej trujemy się przez własną lub cudzą niefrasobliwość i niechlujstwo. Dzięki temu, że mamy coraz skuteczniejsze metody leczenia, większość ofiar domowych trucizn szczęśliwie przeżywa.

Jak pan Ziutek zjadł bombę

Mięso już na pierwszy rzut oka wyglądało podejrzanie. Zamiast apetycznego różowego farszu w słoiku znajdowała się szara breja podciekająca wodą. - Przecież szkoda, żeby się zmarnowało - łamał się wewnętrznie pan Ziutek (personalia zmienione na prośbę ofiary zatrucia), patrząc na osiem mięsnych weków porządnie zamkniętych i dwa o nie budzącym zaufania wyglądzie. Mielone mięsko swojskiej roboty, przyprawione jak farsz do kiełbasy, z którego można zrobić kotlety, albo przesmażyć na patelni, było jego specjalnością domową. - Spróbowałem dosłownie na czubek łyżki - opowiada mi, siedząc na kozetce w Oddziale Zakaźnym Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kielcach. - Nieświeżo pachniało, to dałem psu.

Kilkanaście godzin później pan Ziutek poczuł się dziwnie. Zaczęło mu się kręcić w głowie, ogarnęło go osłabienie i zaczął widzieć podwójne kontury przedmiotów. - To pewnie od pomidorów, musiały być, cholery, pryskane - postawił diagnozę i zaordynował sobie na wszelki wypadek domową odtrutkę - pięćdziesiątkę czystego spirytusu z drobno mielonym pieprzem. - Od razu pomogło i wzrok mi się wyostrzył - twierdzi. W tym dobrostanie poszedł oporządzać krowy, bo prowadzi razem z rodzicami kilkuhektarowe gospodarstwo koło Opatowa. Następnego dnia znowu miał kłopoty z czytaniem drobnych znaków, bo litery rozłaziły mu się jak mrówki. Pięćdziesiątka z pieprzem wróciła mu równowagę psychofizyczną, więc zajął się cięciem drzewa na opał piłą motorową. I tak przez trzy doby walczył z postępującym zatruciem jadem kiełbasianym, najgroźniejszą trucizną, wykorzystywaną jako broń biologiczna. - A myśli pani, że mi przyszło do głowy, że to może być coś takiego?! Normalnie myślałem, że się strułem pomidorami. W domu mnie wyganiali do doktora z tym widzeniem podwójnym, ale gdzie pójdę, jak tyle roboty w polu. I jakby nie to, że na czwarty dzień zacząłem niewyraźnie mówić i trochę mnie dusiło, to bym w ogóle nigdzie nie jechał - zarzeka się. W końcu zadzwonił po kolegę, żeby go zawiózł do szpitala. Z trudem zadzwonił, bo mimo, że wytrzeszczał i przecierał oczy, nijak nie mógł dojrzeć cyferek na klawiszach komórki.

- Toksyna jadu kiełbasianego to najsilniejsza trucizna - tłumaczy Marzena Haponiuk, kierownik działu epidemiologii w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kielcach. - Wystarczy 0,12 mikrograma tej substancji, ilość niewidoczna gołym okiem, żeby zabić człowieka. Przetrwalniki jadu kiełbasianego są bardzo rozpowszechnione w naszym otoczeniu, występują w glebie, przewodzie pokarmowym zwierząt, nawet w kurzu domowym. Ale dopiero, kiedy dostaną się do żywności pozbawionej tlenu, na przykład zawekowanej, wytwarzają śmiercionośną toksynę.

Surowica albo śmierć

Kiedy pana Ziutka przywieziono do szpitala w Opatowie, miał już postępującą niewydolność oddechową i porażenie mięśni przełyku. - Jeszcze kilka godzin takiego samodzielnego "leczenia" i ten człowiek by umarł - mówi doktor Wiesław Kryczka, ordynator Oddziału Zakaźnego Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kielcach.

Nie czekając na wyniki analiz mikrobiologicznych, na podstawie samego tylko rozpoznania klinicznego lekarze, najpierw na Oddziale Zakaźnym, a potem na Oddziale Intensywnej Terapii, rozpoczęli dramatyczną walkę o życie chorego. - Toksyna jadu kiełbasianego poraża receptory układu nerwowo-mięśniowego - wyjaśnia doktor Wiesław Kryczka. - Stąd biorą się zaburzenia widzenia, potem następuje porażenie aparatu mowy, mięśni oddechowych, chory stopniowo traci panowanie nad swoim ciałem, nie może nawet otworzyć oczu, trzeba palcami rozwierać mu powieki. Jeśli nie dostanie w ciągu kilkudziesięciu godzin surowicy przeciwko jadowi kiełbasianemu, umiera.

O surowicę, którą jeszcze trzy lata temu miał na stanie każdy oddział zakaźny, wcale nie jest łatwo. Kilka godzin trwa sprowadzenie jej z centralnego rozdzielnika w Warszawie. Paranoja nowych przepisów, które nie pozwalają szpitalom samodzielnie kupować tego leku. Surowica jest kupowana centralnie poprzez Ministerstwo Zdrowia od rosyjskiego producenta. Dlatego pacjent musi czekać kilka godzin dłużej aż lek ratujący życie przyjedzie karetką z Warszawy. A liczy się każda godzina. Na szczęście zatrucia jadem kiełbasianym, jeszcze kilkanaście lat temu występujące nagminnie, zwłaszcza na Pomorzu i Kujawach, gdzie są silne tradycje robienia domowych weków z mięsa, zdarzają się coraz rzadziej.

Pan Ziutek spędził dwa tygodnie pod respiratorem. - Na początku nie wiedziałem, czy żyję - dzieli się przeżyciami. - W życiu nie wezmę do ust podejrzanego mięsa, choćby nie wiem jak było mi szkoda. Dobrze, że mam mocny organizm i prawie nigdy nie chorowałem, to przetrzymałem - snuje refleksje. Nie mówi tego wprost, ale daje do zrozumienia, że pięćdziesiątka z pieprzem też swoje zrobiła. - No i lekarze - zauważa jednak.

Lody na 22 lipca

Lesio Kubajek, bohater kultowej powieści Joanny Chmielewskiej "Lesio" postanowił popełnić zbrodnię doskonałą. Zakupił kilka kostek lodów "calypso", rozmroził je, a następnego dnia zaniósł śmiercionośny ładunek do biura...

- O tak, kiedyś zatrucia toksyną produkowaną przez gronkowca złocistego rzeczywiście były bardzo groźne. Głównym źródłem toksyny były lody - przyznaje doktor Marian Patrzałek, specjalista chorób zakaźnych i dziecięcych. - Gronkowiec złocisty jest bakterią, która występuje powszechnie w przyrodzie. Założę się, że i pani, i ja mamy w tej chwili tę bakterię na błonach śluzowych nosa. Ale dopóki nie przedostanie się głębiej, nie zrobi nam krzywdy. Natomiast kiedy gronkowiec trafi na sprzyjające warunki, czyli podłoże z węglowodanami, takie na przykład lody, namnaża się bardzo szybko, produkując toksynę. Zatruciu towarzyszą silne wymioty połączone z bardzo szybkim odwodnieniem organizmu. Pamiętam taką historię z gronkowcem, którą nazwaliśmy "Zatruciem 22 Lipca".

Rzecz działa się 22 lipca 1962 roku w Kielcach. Upał, stopni ze 30. Na Wzgórzu Karsha ustawił się lodziarz z lodziarnią na kółkach. Lody kręcone ręcznie szły jak woda. Wszyscy świetnie się bawili. Do wieczora. Po zmierzchu, z różnych części miasta zaczęli docierać do szpitala pacjenci z silnymi wymiotami i postępującym gwałtownie odwodnieniem. Wszyscy przyznawali się, że jedli lody. Uzbierało się grubo ponad 100 osób. - Nie mogliśmy pomieścić wszystkich w Kielcach, i tak kładliśmy ich już z braku miejsca na materacach porozciąganych na podłodze. Pozostałych rozwożono karetkami do innych oddziałów zakaźnych w Busku, Starachowicach - opowiada doktor Patrzałek. - Szpital przypominał wojskowy lazaret w czasie działań wojennych. Na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych.

W dochodzeniu epidemiologicznym okazało się, że osoba, która przygotowywała feralne lody na 22 lipca, miała na rękach czyraki. - Z tych czyraków gronkowiec przedostał się do lodów i mieliśmy "piękne" masowe zatrucie - tłumaczy doktor Patrzałek. Uspokaja, że teraz lody są już wytwarzane w warunkach przemysłowych, pakowane fabrycznie, więc nawet jak się trochę rozmrożą, nie staną się od razu bombą gronkowcową. - No chyba, żeby ktoś w nie kichnął i miał w nosie gronkowca. Warto też zwracać uwagę, czy osoba, która podaje nam lody na przykład w cukierni, ma czyste ręce, bez żadnych wyprysków.

Bakteria biesiadna i wodociągowa

Ten Festiwal Harcerski w Kielcach w 1999 roku zapamiętali i uczestnicy, i organizatorzy. Nawet pokazano go we wszystkich wiadomościach telewizyjnych. Gwiazdą była malutka pałeczka salmonelli enteritidis. - Jak ustaliliśmy w trakcie dochodzenia epidemiologicznego, nosicielem był ktoś z obsługi kuchni w bursie, gdzie mieszkali uczestnicy festiwalu - mówi Elżbieta Socha-Stolarska, kierownik oddziału nadzoru nad żywnością, żywieniem i przedmiotami użytku w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kielcach.

Zachorowało 77 dzieci. - Kładliśmy dzieciaki gdzie się dało, i w Szpitalu Dziecięcym, i na oddziałach dla dorosłych, także poza Kielcami, bo tej liczby chorych nie byliśmy w stanie pomieścić - przypomina sobie doktor Marian Patrzałek. Na szczęście dzieci, które w gwałtowny sposób pozbywały się bakterii, szybko doszły do siebie i festiwal mógł dobiec do końca.

Pracownicy Inspekcji Sanitarnej nazywają salmonellę bakterią biesiadną, bo zatrucia nią zawsze zdarzają się na rodzinnych przyjęciach, komuniach, ślubach, bierzmowaniach i poprawinach. Zazwyczaj bakteria zajmuje strategiczną pozycję w masie tortowej z surowych jaj, domowej roboty majonezach, różnego rodzaju sałatkach, nadzieniach serowych z dodatkiem świeżych jaj, tatarach, pastach z niedogotowanych jaj, galaretach i galantynach drobiowych i kładzie pokotem większość gości.

- Dzieje się tak, ponieważ potrawy przygotowywane na rodzinne biesiady są najczęściej przetrzymywane w temperaturze pokojowej, bo nie każdy ma w domu kilka lodówek - tłumaczy Elżbieta Socha-Stolarska. - Ciasta przechowuje się razem z mięsem i wędlinami, a po tym wszystkim spacerują muchy i osy. Kiedyś prowadziliśmy dochodzenie po zatruciu rodzinnym i oglądaliśmy ciasta, które trzymano w piwniczce-ziemiance. Na niektórych były wyraźne ścieżki mysich łapek. Jak biesiadnicy mają pecha, wystarczy, że wśród krzątających się w kuchni znajdzie się nosiciel salmonelli, który nawet nie zauważył, że przebył zakażenie tą bakterią i może brudnymi rękami zakazić jedzenie.

- Salmonella jest bardzo zdradliwa. Może się okazać, że wszyscy zjedzą to samo danie, a tylko kilka osób zachoruje. Może się okazać, że dziecko zje jajko na miękko i zachoruje, a osobie dorosłej zupełnie nic nie będzie. Salmonella atakuje najsłabszy organizm, dlatego w jej szpony wpadają zwykle dzieci i osoby starsze - podkreśla Grażyna Michalak, ordynator Oddziału Zakaźnego Radomskiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu. - Niektórzy chorzy przechodzą salmonellozy bardzo ciężko. Silne biegunki i wymioty mogą doprowadzić do szybkiego odwodnienia organizmu. 80 procent zachorowań jest leczonych na oddziałach zakaźnych.

Co roku w Polsce notuje się od 15 do 20 tysięcy zatruć salmonellą. I choćby nie wiadomo jak wiele apelowali inspektorzy sanitarni o to, żeby nie urządzać dużych przyjęć, zwłaszcza w upały, domowym sposobem, przechowywać potrawy w lodówce, nie używać tych samych noży i desek do krojenia surowego mięsa i wędlin, a po każdorazowym kontakcie z surowym mięsem i jajkami, myć dokładnie ręce, i tak zdarzają się ofiary zatruć salmonellą. Na pocieszenie chorują w towarzystwie.

O ile kontrole miejsc i punktów produkujących lub przetwarzających żywność wypadają w ostatnich latach w Tarnobrzegu i okolicach pozytywnie, o tyle gorzej jest z wodą. Tarnobrzeżanie do dziś wspominają horror sprzed trzech lat, kiedy miejski wodociąg zatruła bakteria coli. Mieszkańcy przez kilkanaście dni nie mogli pić "kranówki" bez przegotowania, większość kupowała mineralną. Podobna sytuacja miała miejsce w ubiegłym roku, w Baranowie Sandomierskim.

- Badanie wykazało, że wodociąg jest skażony bakterią coli - wspomina Małgorzata Korczyńska, dyrektor Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Tarnobrzegu. - Na szczęście sytuacja została opanowana po kilku godzinach.

Patrol po zieloną śmierć

Świętokrzyscy policjanci ścigali już różnych ludzi, ale chyba po raz pierwszy zdarzyło im się tropić ofiarę zatrucia muchomorem sromotnikowym. Historia zdarzyła się trzy lata temu. Mieszkaniec jednej z podkieleckich wsi, zresztą niezły grzybiarz, spożył tak zwaną zieloną śmierć, czyli muchomora sromotnikowego, którego omyłkowo wziął za kanię. Kiedy zaczęły się boleści i wymioty, przyjechał do szpitala w Kielcach. Lekarz dyżurny stwierdził, że pacjent ma objawy zatrucia muchomorem sromotnikowym i natychmiast przyjął go na oddział. Jednak grzybiarz zamiast do sali, pomaszerował do domu po... niezbędne drobiazgi kosmetyczne. Lekarka, która pełniła wówczas dyżur, przytomnie zatelefonowała na posterunek policji we wsi, w której mieszkał, podała personalia pacjenta i rozpoznanie, prosząc policjantów, żeby pomogli w doprowadzeniu do szpitala chorego, któremu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Policjanci sprawnie przekonali grzybiarza, żeby jednak wrócił do szpitala. Okazał się bardzo zdyscyplinowanym pacjentem. Na szczęście jego organizm dość szybko pozbył się trucizny i nie doszło do uszkodzenia narządów wewnętrznych. Po kilku dniach wypisano go ze szpitala w stanie dobrym.

Ten grzybiarz miał szczęście, ale prawie co roku notuje się w Polsce kilka zgonów spowodowanych zatruciem muchomorem sromotnikowym. Jeśli ofiarom "zielonej śmierci" udaje się przeżyć, mają trwałe uszkodzenia wątroby, nerek. Objawy zatrucia muchomorem sromotnikowym pojawiają się dopiero w kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt godzin po spożyciu muchomora. Są to wymioty, nudności bóle brzucha. Chorych najlepiej zaraz po wystąpieniu dolegliwości zawieźć do lekarza. O ile to możliwe, trzeba też zabezpieczyć resztki posiłku do badania, co ułatwi rozpoznanie gatunku zjedzonego grzyba.

- Jeżeli nie jesteśmy pewni, czy grzyb jest jadalny, lepiej go zostawić. Nie ma domowych sposobów na sprawdzenie, czy nie jest trujący - przestrzega Maria Turkowska, grzyboznawca z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kielcach. - Stanowczo odradzam próbowania grzybów na surowo. To nieprawda, że grzyby jadalne są słodkie, a trujące nie. Najbardziej niebezpieczny muchomor sromotnikowy jest słodki. Nie wierzmy również przyrodzie, bo fakt, że grzyb jest jedzony przez ślimaki czy inne zwierzęta, wcale nie oznacza, że jest jadalny dla nas. Zwierzęta pracowały na to dostosowanie się do pokarmu przez całe tysiąclecia. Ludzie są mniej odporni.

Jedzenie musi być pewne

Elżbieta Socha-Stolarska, kierownik oddziału nadzoru nad żywnością, żywieniem i przedmiotami użytku w Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kielcach, tłumaczy, że pałeczką salmonelli bardzo często jest zakażony drób i jaja. Dlatego radzi, żeby nie kupować jaj niewiadomego pochodzenia, nie jeść ich na surowo, przed wybiciem jaj ze skorupki umyć je w gorącej wodzie, nie trzymać w lodówce surowego mięsa drobiowego nad innymi produktami - na przykład wędliną, smażyć mięso drobiowe przynajmniej przez dwie minuty w temperaturze minimum 74 stopni, grillować i piec mięso drobiowe po dokładnym rozmrożeniu.

Uwaga na grzyby!

Maria Turkowska, grzyboznawca z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kielcach mówi, że w obfitości grzybów występujących w Polsce najwięcej, niestety, jest niejadalnych i trujących. Najgroźniejszy jest muchomor sromotnikowy. Dlatego można jeść grzyby tylko wtedy, gdy jesteśmy absolutnie pewni, że są jadalne.

Groźny jad

Doktor Wiesław Kryczka, ordynator Oddziału Zakaźnego Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kielcach: - Objawy zatrucia jadem kiełbasianym są trudne do rozpoznania. Na początku wygląda to jak zwykłe zatrucie pokarmowe. Chory wymiotuje, dopiero później, kiedy toksyna dostanie się już do układu nerwowego, pojawiają się zaburzenia neurologiczne. Potem następuje porażenie mięśni oddechowych i jeśli człowiek nie dostanie surowicy, umiera.

Jad coraz rzadszy, ale bardzo groźny

Toksyna jadu kiełbasianego wytwarza się w warunkach beztlenowych w nieodpowiednio zakonserwowanych domowych przetworach mięsnych, owocowych lub warzywnych. W 1996 roku w Polsce zanotowano 107 przypadków zatruć jadem kiełbasianym. W 2005 roku - 28. W województwie świętokrzyskim takich zatruć zdarza się jedno lub dwa w roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie