Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kłótnie o wiejskie sukmany i żarciki w... przebieralni. Dymarki 50 lat temu

Paulina Baran
Krzysztof Lewicki po raz pierwszy od 45 lat tak aktywnie uczestniczy w przygotowaniach do Dymarek Świętokrzyskich.
Krzysztof Lewicki po raz pierwszy od 45 lat tak aktywnie uczestniczy w przygotowaniach do Dymarek Świętokrzyskich. Aleksander Piekarski
80 -letni Krzysztof Lewicki, organizator pierwszych Dymarek Świętokrzyskich zdradza, jak to się robiło 50 lat temu.

Rok 1966 był w Polsce ogłoszony jako rok turystyki, dlatego ogłoszono ogólnopolski konkurs pod nazwą „Jadą goście jadą”. Konkurs polegał na wymyśleniu ciekawej imprezy, która przyczyni się do popularyzacji danego regionu i zachęci ludzi do jego odwiedzenia. W tamtym czasie, mając niecałe trzydzieści lat, byłem sekretarzem Polskiego Towarzystwa Turystyczno – Krajoznawczego więc bardzo dużo podróżowałem. Pamiętam, że byłem mocno zainteresowany faktem, że naukowcy badają piece dymarkowskie na terenie Nowej Słupi, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że zwykła dymarka nie ściągnie do Nowej Słupi wielkich rzesz. Kulminacyjnym wydarzeniem, które przekonało mnie, że warto zorganizować tu „coś większego” były dwie rozmowy: Jedna, którą przeprowadziłem z proboszczem parafii w Nowej Słupi, księdzem Ślusarczykiem – wielkim miłośnikiem krajoznawstwa, zbieraczem staroci i druga, która w tamtych czasach musiała się odbyć w Wydziale Propagandy Komitetu Wojewódzkiego Partii. Ostatecznie te dwie instytucje, i kościelna i partyjna do imprezy ustosunkowały się bardzo serdecznie. Kiedy więc podjąłem decyzję, że zgłoszę do konkursu właśnie Dymarki miałem świadomość, że w razie wygranej będzie trzeba przebudować całą Nową Słupię na osadę podobną to tej z czasów tysiąclecia Państwa Polskiego. Miałem świadomość, że nie zostanę z tym sam. W tamtych czasach Polskie Towarzystwo Turystyczno –Krajoznawcze było bardzo silną organizacją, nie było powiatu w którym nie mielibyśmy swojego przedstawicielstwa, a na dodatek dysponowaliśmy bardzo dużą ilością ludzi, którzy byli chętni do wsparcia naszej zabawy.

Naprawdę nie napotkał Pan na swojej drodze żadnych problemów. Wszystko tak pięknie się układało?
Miałem to szczęście, że trafiałem na wspaniałych i chętnych do pomocy ludzi, chociaż faktycznie miałem niewielkie problemy z archeologami. Jeden z nich, który stał się później twarzą Dymarek, uzależniał swoją zgodę na prowadzenie Dymarek od tego, jakie stanowisko zajmie Akademia Górniczo – Hutnicza w Krakowie. W pewnym momencie doszło między nami do kłótni, ponieważ profesor sugerował mi, że ośmieszam naukę i stwierdził, że „wieśniacy w sukmanach nie będą oprowadzać ludzi i opowiadać o Dymarkach”. Problem tkwił w tym, że Dymarki miałyby się odbyć w tak małej osadzie, jaką była wtedy Nowa Słupia.

Jak ostatecznie skończyła się „uniwersytecka” kłótnia?
Ostatecznie w obecności studentów przypomniałem panu profesorowi, że on także pochodzi ze wsi, co w tamtych czasach było straszną zagrywką. Najpierw się na mnie obraził, ale ostatecznie szybko się ze mną „przeprosił”, kiedy dowiedział się, że za mną stoi partia i mnóstwo ważnych osób. Od tego czasu staliśmy się przyjaciółmi na całe życie. Naprawdę. (śmiech)
Jaka była Pana reakcja na wiadomość, że to właśnie pomysł zorganizowania Dymarek zwyciężył w ogólnopolskim konkursie?
Nie miałem czasu na cieszenie się wygraną, bo w związku z tym, że do Dymarek pozostało jedynie 10 miesięcy musieliśmy szybko działać i budować wielki starożytny gród. Do pracy zaangażowaliśmy prawie 45 cieśli, którzy pracowali dniem i nocą. Ważną rzeczą była także współpraca z wybitnymi naukowcami, którzy pomagali szczegółowo odtworzyć piecowisko. Warto przypomnieć, że wybudowaliśmy wtedy osadę prasłowiańską oraz drobne przejście do części współczesnej na której zorganizowaliśmy wystawę przemysłu polskiego.

Skąd pieniądze na to wszystko?
Jakoś tak się złożyło wtedy, że manna nam się z nieba sypała. Pamiętam na przykład, jak udałem się do kieleckiego „Słowa Ludu” i udało mi się uzyskać, nie tylko patronat nad imprezą, ale ustaliliśmy nawet, że gazeta będzie współorganizatorem Dymarek. W tym samym czasie, jakimś przypadkowym szczęściem wybrałem się do Warszawy i trafiłem do Ministerstwa Przemysłu Samochodowego, gdzie również udzielono mi dużego wsparcia. Ogólnie wszystko się dobrze układało. Faktem jest, że władze krajowe i samorządowe robiły wiele, żeby Dymarkom pomagać.

Co Panu szczególnie utkwiło w pamięci z pierwszych Dymarek?
Pierwsze Dymarki pamiętam w każdym szczególe, mimo że w końcu minęło od nich już 50 lat. W głowie najbardziej utkwił mi entuzjazm ludzi, którzy uczestniczyli w organizacji wydarzenia. Warto też wspomnieć o tym, że PKS wziął na ciebie ciężar przywiezienia ludzi z Kielc, Skarżyska, Ostrowca, Końskich, Sandomierza i Jędrzejowa do Nowej Słupi. Pamiętam też, że ludzie byli zachwyceni Dymarkami. Wrażenie robiły pokazy rzemiosła, garncarstwa, kowalstwa i rękodzielnictwa z Kielecczyzny. Nocą przywoziliśmy natomiast rudę z Rudek i wykonywaliśmy niesamowite pokazy.

Proszę przypomnieć jakieś najśmieszniejsze wydarzenie z pierwszych Dymarek?
Takich było mnóstwo, choć nie wiem czy powinienem je opowiadać (śmiech). Nigdy nie zapomnę niesamowitej przychylności kieleckiego teatru, który przyjechał w swoim pierwszym składzie. Kiedy aktorzy dotarli do Nowej Słupi to byli zszokowani, że mają występować na takiej wielkiej scenie pod chmurką, bo wcześniej takie rzeczy w Polsce się nie działy. Ostatecznie wszyscy byli zadowoleni i radośni. Panowie nawet robili sobie żarty i podglądali aktorki w przebieralni (śmiech).

Żaden nie dostał w twarz? (śmiech)
Kobiety były w tedy jakoś bardziej wyrozumiałe. Nie miały chyba tyle możliwości, co teraz. Tak na poważnie to właśnie takie momenty wspominam najsympatyczniej.

Partia wspierała Dymarki, ale czy działacze przyjeżdżali też na te imprezy?
Władze nie tylko przyjeżdżały na Dymarki, ale nawet się na nich popisywały, zabierały głos i tak dalej.

Co na temat tak dużego wydarzenia mówili mieszkańcy?
Przyznam szczerze, że na początku byli wręcz przerażeni. Absolutnie nie chcę obrazić mieszkańców, bo wiem, że obawiali się, co dalej będzie z ich, do tej pory maleńką miejscowością. Ostatecznie jednak ludzie nam zaufali i nawet udostępnili nam swoje gospodarstwa i podwórza do postawienia restauracji pod namiotami.

Jak Pan myśli, co ich przekonało?
Widzę tutaj olbrzymie zasługi księdza Ślusarczyka, który jakoś dotarł do mieszkańców. Nie wiem w jaki sposób, może za pokutę dawał im pomoc przy Dymarkach (śmiech).

Jak Dymarki wpłynęły na pana życie?
Dymarki zawsze będą dla mnie miłym wspomnieniem, chociaż po piątej edycji imprezy, w wyniku różnych spraw zostałem od nich odsunięty. Potem sprawy się wyjaśniły, ale dopiero teraz, po 45 latach będę znowu na całych Dymarkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie