MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Makabra w bagażniku

Sylwia BŁAWAT

Na razie nic o nim nie wiadomo. Ani kim był, ani dlaczego umarł, wreszcie - jak zginął ani też kiedy zginął. Wiadomo tylko, że gdy go znaleziono w bagażniku "mitsubishi" w Starachowicach, nie żył od wielu tygodni, a w czaszce miał dziurę jak po postrzale. Czy kiedykolwiek dowiemy się, co się stało? Czy - tak jak w przypadku innych zamordowanych w Świętokrzyskiem cudzoziemców - odpowiedź na to pytanie pozostanie tajemnicą?

Tajemnicą, choć minęło 13 lat, jest historia zastrzelenia trojga Ukraińców w podkieleckiej Cedzynie. Tajemnicza jest też śmierć ormiańskiego malarza w kieleckim mieszkaniu. Zagadka to także zabójstwo sprzed czterech lat, gdy w "volkswagenie" w podkieleckiej miejscowości, też w bagażniku, jak w Starachowicach, znaleziono ciało Ormianina. Te trzy przypadki łączy choćby to, że w każdym z nich udało się ustalić, iż doszło do zabójstwa, a w żadnym nie odnaleziono morderców. Czy tak samo będzie teraz?

Polak czy Ukrainiec

Przed godziną 12 w sobotę nikomu przy ulicy Kościelnej w Starachowicach pewnie nawet nie przyszło do głowy, że już za chwilę wokół zaparkowanego tutaj "mitsubishi galanta" zacznie się kłębić tłum mężczyzn, a cały teren zostanie ogrodzony charakterystyczną policyjną taśmą. Około dwunastej właśnie jeden z mieszkańców pobliskiego bloku zadzwonił do komendy. Musiał przechodzić blisko auta. Musiał poczuć fatalny odór, znany głównie policjantom i patologom. Odór rozkładającego się ciała. I jego też zdziwiło, że w aucie jest dużo much. Na tyle dużo, iż ktoś postronny zwrócił na nie uwagę. Może spojrzał też pod samochód i zobaczył, że coś z niego cieknie. Więc wykręcił numer policji i powiedział, co widzi.

Mundurowi przyjechali i otworzyli bagażnik wozu. Zobaczyli prawdziwą makabrę. Zwłoki około czterdziestoletniego mężczyzny w pozycji embrionalnej, w stanie daleko posuniętego rozkładu. Stąd zapach, muchy i kałuża...

Błyskawicznie ustalono jedną rzecz. Że wóz na ukraińskich numerach rejestracyjnych należy do 42-letniego człowieka z Ukrainy.

- Tyle wiemy. Nie wiemy, czy to on spoczął w bagażniku czy on może zabił. Czy w aucie jest Polak czy Ukrainiec? Nic - opowiadali policjanci kryminalni na samym początku.

Przyjechali i zostawili

Spróbowali coś wywnioskować z samego wyglądu samochodu. Przypuszczalnie ktoś próbował się do niego włamać - wkładka zamka w drzwiach była nieco uszkodzona. Ale kiedy ta ewentualna próba miała nastąpić, czy dużo wcześniej czy już na parkingu, też nie wiadomo. A może samochód został wcześniej skradziony prawowitemu właścicielowi po to, by komuś posłużył do przestępstwa?

W aucie nie było (oczywiście poza bagażnikiem) śladów ani krwi, ani płynów ustrojowych. Wszystko jednak wskazywało na to, iż wóz był użytkowany przez osoby ze Wschodu - znaleziono w nim m.in. rosyjskie zapiski. Zresztą inne notatki i rachunki też. Czy dzięki temu policjantom uda się dojść do tego, kto w ostatnim czasie jeździł autem - pokaże czas.

Ustalili za to, od kiedy samochód stał przy Kościelnej. Prawdopodobnie od 9 kwietnia - ktoś wtedy widział mężczyzn, którzy przyjechali "mitsubishi", wysiedli z niego i gdzieś poszli. Ale nikt (a przynajmniej póki co nie udało się znaleźć takiego świadka) nie wytężał zbyt wzroku, by ich zapamiętać. Bo jeszcze wtedy nikt nie wiedział o dramatycznej zawartości bagażnika.

Czy zatem 9 kwietnia to data śmierci człowieka? Może tak, może nie. Niewykluczone, iż tego właśnie dnia zginął. Ale możliwe, że umarł wcześniej, a po jakimś dopiero czasie schowano jego ciało i porzucono wraz z wozem.

Gdzie jest pocisk?

Tajemnicze pozostają oczywiście personalia człowieka z bagażnika. Miał na ciele tatuaże, ale czy stan ciała pozwoli na ich odtworzenie, a co za tym idzie ewentualną identyfikację, nie wiadomo. Policjanci pokładają nadzieję w tym, że - tak jak to już bywało w podobnych przypadkach - może uda się znaleźć nazwisko człowieka po analizie stanu jego uzębienia. Na razie zwrócili się o pomoc do konsulatu ukraińskiego i działającego przy Komendzie Głównej Policji Biura Międzynarodowej Współpracy Policji.

- Szukamy odpowiedzi na wiele pytań, dotyczących właściciela "mitsubishi" oraz samego auta. O nim chcemy wiedzieć, gdzie jest i co robi, czy opuścił Ukrainę, a jeśli tak, to do którego kraju się udał. Badamy, czy zgłosił kradzież auta, czy też - przynajmniej teoretycznie - ono wciąż jest w jego dyspozycji - opowiada oficer służb kryminalnych. Mundurowi sprawdzają też, czy właściciel auta był karany i rzecz jasna szukają jego samego.

Na razie w całej śmiertelnej zagadce bezsporne wydaje się to, że mężczyzna w bagażniku, kimkolwiek jest, został zamordowany. Podczas sekcji zwłok stwierdzono, iż ma uraz czaszki wyglądający na ranę postrzałową, tyle że nie ma... pocisku. Czy faktycznie to było przyczyną śmierci człowieka? Śledztwo zapewne, jak zwykle w takich sprawach, będzie żmudne i długie. Oby zakończyło się znalezieniem odpowiedzi na wszystkie pytania.

Nogi związane drutem

Niestety, doświadczenie wskazuje, że w sprawach takich jak ta ze Starachowic organa ścigania muszą często przyznawać się do porażki. Tak jak to było cztery lata temu w jednej z podkieleckich miejscowości. Tu młodzi ludzie znaleźli "volkswagena passata". Spalonego. W bagażniku auta były zwłoki mężczyzny. Wątpliwości, że chodzi tu o zabójstwo, policjanci nie mieli wtedy żadnych. Zmarły miał skrępowane drutem kolczastym nogi. I w tym przypadku identyfikacja wydawała się mocno utrudniona - ciało było spalone. Ale udało się, właśnie po analizie stanu uzębienia.

Ustalono, że zamordowany mężczyzna to obywatel Armenii, od wielu lat przebywający w Polsce, ale regularnie odwiedzający swój kraj. Utrzymywał się z handlu na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Z tegoż stadionu w ostatnich dniach swojego życia musiał uciekać po tym, jak został brutalnie pobity. Przyjechał do województwa świętokrzyskiego.

Policjantom udało się też odtworzyć ostatnie godziny z jego życia. Dramatycznego wieczoru, tuż przed śmiercią, był widziany w towarzystwie dwóch mężczyzn, których żaden ze świadków nie był w stanie zidentyfikować. Ale nie wyglądało, by się ich bał.

- Świadkowie mówili, że zachowywał się swobodnie, z obcymi przywitał się serdecznie. Spokojny, wyluzowany - opowiada oficer operacyjny świętokrzyskiej policji. I to był ostatni moment, gdy Ormianina widziano żywego. Co się stało, czemu zginął? Do dziś nie wiadomo.

Uduszony malarz

Jeszcze wcześniej, w 1999 roku, w jednym z kieleckich mieszkań odnaleziono ciało 62-letniego mężczyzny. Na rękach i szyi miał bezbarwną taśmę klejącą, wokół nadgarstka owiniętą jakąś szmatę. Leżał w pokoju, twarzą do ziemi.

Pochodził z Armenii, był malarzem. Żeby zarobić na życie, oboje z żoną trudnili się handlem. On sprzedawał na targowisku przy ulicy Seminaryjskiej w Kielcach, ona jeździła na bazary do pobliskich miejscowości. Znajomi mężczyzny opowiadali policji, że nie miał wrogów, był raczej lubiany. Podobno miał od kogoś pożyczyć 1000 złotych, ale czy to zrobił, a jeśli tak - czy pieniądze oddał - nie wiadomo. Tyle tylko że kwoty tej nie znaleziono.

Dramatycznego dnia elegancko ubrany cudzoziemiec był widziany na targowisku, ale nie handlował. Po co tu przyszedł, kiedy wyszedł, ewentualnie z kim - na te pytania nikt nie udzielił odpowiedzi. Z szacunków biegłego lekarza wynikało, że Ormianin został zamordowany niedługo po tym, jak wrócił z bazarów.

W mieszkaniu 62-latka nie było zbyt wielu śladów krwi. Z obrażeń na ciele zmarłego wynikało, że mężczyzna został przed śmiercią pobity tępym narzędziem. Dlaczego nikt nie słyszał odgłosów bójki, nie wiadomo. Ale to nie te rany stały się przyczyną zgonu. On został uduszony.

Organa ścigania sprawdzały ewentualne motywy zbrodni. Na przykład chęć zysku - ofierze zabójca zdarł z szyi ważący blisko 20 gramów złoty łańcuszek z krzyżykiem, z ręki bransoletę, a z palca sygnet. Nic więcej nie zginęło z mieszkania, nie było w nim także śladów plądrowania.

Innym motywem, jakim mógł się kierować morderca, były porachunki. Niewykluczone, że owe 1000 złotych, które miał pożyczyć od innego Ormianina, stały się przyczyną jego śmierci. A może z kimś się wcześniej pokłócił, komuś innemu był coś winien, wszedł komuś w paradę... Pięć lat temu człowiek zginął, prokuratura przesłuchała dziesiątki świadków, policjanci sprawdzili wszystkie swoje operacyjne założenia. I co? Nic.

Strzały w nocy

Ale pięć lat to stosunkowo niewiele, w porównaniu do innej wstrząsającej zbrodni - z 1991 roku. Do potrójnego dramatu doszło wtedy w podkieleckiej Cedzynie. Tutaj na parking przyjechało troje Ukraińców - dwóch mężczyzn i 24-letnia kobieta. Chcieli odpocząć przed dalszą podróżą. Samochód zostawili na parkingu, w lesie rozpalili ognisko. Wtedy z trzech stron padły strzały. Zabójcy dobili ofiary strzałem w tył głowy, dziewczynę najpierw wielokrotnie zgwałcili. Szukali policjanci, prokurator. I nic. Osiem lat po potwornej zbrodni wydawało się nagle, że może udało się ustalić nazwiska zabójców. Przypisano morderstwo działającemu na Śląsku (acz ze świętokrzyskimi rezydentami) gangowi Krakowiaka. Kieleccy policjanci przesłali nawet materiały dotyczące zbrodni do Katowic. I co? I nic. Nie było wystarczających dowodów.

Każda z tych spraw była wyjątkowo trudna. Pierwsza dlatego, że zwłoki znaleziono po dłuższym czasie, zapewne nie w miejscu zabójstwa i do tego tak zniekształcone, iż sama identyfikacja wydawała się trudna. W trzeciej i czwartej nie znaleziono ani motywów, ani dowodów. Śledztwo w sprawie śmierci człowieka znalezionego w bagażniku auta w Starachowicach jest na razie w powijakach. Czy zakończy się porażką, tak jak inne podobne przypadki?

Trzydziestoletni pościg

Kiedy policja i prokuratura wyczerpią wszystkie możliwości złapania i oskarżenia zabójcy, śledztwo trzeba umorzyć, tak jak to się stało w przypadku Ormianina znalezionego w bagażniku "volkswagena" pod Kielcami, malarza ze Wschodu, uduszonego w kieleckim mieszkaniu, czy trójki Ukraińców w Cedzynie. Ale to nie koniec. Sprawy takie przedawniają się dopiero po trzydziestu latach, co oznacza, że w każdej chwili (przed upływem tego czasu), gdy pojawi się jakikolwiek nowy dowód w każdej z nich, jakiekolwiek okoliczności wcześniej nie weryfikowane, śledztwo można podjąć na nowo.

Trzy w miesiącu

W województwie świętokrzyskim rocznie z rąk zabójców ginie około 40 osób, co daje - statystycznie - trzy zabójstwa w miesiącu. To najcięższa kategoria przestępstw, za które grozi nawet dożywocie. Ale to też ta kategoria, w której sprawców zwykle udaje się zatrzymać, więc wykrywalność oscyluje wokół 90 procent. Najczęściej jednak w ręce sprawiedliwości wpadają mordercy z libacji alkoholowych, żony, które zabiły mężów i małżonkowie, którzy zamordowali swoje "ślubne". Najtrudniej jest właśnie wtedy, gdy zabójca działa na chłodno, ma precyzyjnie przygotowany plan i znika, nim na miejscu pojawia się policja. W takich przypadkach najczęściej trzeba miesięcy, a nawet lat żmudnej pracy śledczych, by złapać mordercę. A czasami niestety - choć teoretycznie nie ma zbrodni doskonałych - zabójcy nie udaje się schwytać nigdy.
Niezmiernie rzadko się zdarza, by ofiarami morderców w naszym regionie padali cudzoziemcy. Ostatni taki przypadek był półtora roku temu. Wówczas we wsi koło Sandomierza z rąk zabójców zginęli Polak i zaprzyjaźniony z nim Ukrainiec. W związku z podwójnym morderstwem przed sądem stanęli dwaj obywatele Ukrainy. W minionym tygodniu jednego z nich sąd uznał za winnego podwójnego zabójstwa i skazał na 25 lat więzienia. Drugi dostał 15 lat - za udział w śmiertelnym pobiciu jednej z ofiar i nieudzielanie pomocy umierającemu człowiekowi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie