Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na bosaka po... śniegu

Iza BEDNARZ

Doktor Stanisław Buda, kardiolog, zwycięzca plebiscytu pacjentów Lekarz Roku 2005, opowiada nam o tym, jak się chodzi boso po śniegu, co Arabki noszą pod farasziją i dlaczego w życiu trzeba szukać do skutku.

* Panie doktorze, podobno kardiolodzy wiedzą najlepiej, co robić, żeby w zdrowiu dożyć stu lat.

- Owszem, wiedzą, ale nie dożywają, zwłaszcza kardiolodzy inwazyjni. Czasem po jednym zabiegu dochodzi się do siebie przez dwa dni. I nie ma znaczenia, jak długo pracuje się przy stole operacyjnym.

* A jak pan odreagowuje stres?

- W kontakcie z naturą. Zabieram swoje dwa psy rasy kundel świętokrzyski i idę na długi spacer do lasu. Najbardziej lubię okolice Karczówki i Biesagu. Zimą zwykle maszeruję dobrym tempem przez co najmniej dwie godziny. Przy okazji zbieram śmieci, które ludzie zostawiają w lesie. To niewiarygodne, jakimi jesteśmy brudasami i jak w krótkim czasie potrafimy zasypać las śmieciami. Strasznie mi żal tych pięknych okolic na obrzeżach Kielc, które mieszkańcy traktują jak wysypisko śmieci. Nawet myślałem o jakiejś obywatelskiej inicjatywie, żeby tak na przykład zmobilizować ludzi z jednego osiedla i zrobić sprzątanie najbliższej okolicy.

* Wróćmy do tych zimowych spacerów. Słyszałam, że maszeruje pan boso po śniegu.

- To jest krótki marsz, bo trwa niecałą minutę. Uprawiam go rano, zaraz po wstaniu z łóżka. Dłużej niż minutę nie da się chodzić po śniegu, bo przymarza do stóp, kiedy jest większy mróz. Po takim spacerku pędzę pod ciepły prysznic.

* I co to panu daje?

- Że od trzech lat, to jest od momentu, kiedy zacząłem te śnieżne spacery, nie choruję, nie przeziębiam się, a ból gardła, jeśli mnie przypadkowo dopadnie, trwa nie dłużej niż parę godzin. Ja w ogóle jestem zimnolubny i lepiej czuję się w niższych temperaturach. Już od kwietnia, kiedy tylko woda ma trochę wyższą temperaturę niż 15 stopni, zaczynam sezon pływacki pod gołym niebem. Mam takie ulubione miejsce na Biesagu - głębokie, czyste wyrobisko, gdzie pływam. Dojeżdżam tam z domu na rowerze, zwykle zabieram z sobą psy. Kiedy jest ciepło, psy kąpią się razem ze mną, a w chłodniejsze dni pilnują na brzegu roweru. To jest frajda, mówię pani - cisza, spokój, wokoło żywej duszy, za to są żaby, zaskrońce, pijawki i wszystko, co żyje w wodzie. Lubię też nasz poczciwy Bałtyk, a najlepiej wiosną lub jesienią, kiedy jeszcze nie ma sezonu turystycznego i woda jest na tyle zimna, że nikt poza mną nie ma ochoty kąpać się. Najbardziej lubię sztormową pogodę, wtedy cała plaża jest moja. Kilka lat temu kąpałem się w Bałtyku, jak woda miała najwyżej 8 stopni. Następnego dnia, gdy wyjeżdżałem z Mielna, padał śnieg. Oczywiście w takiej wodzie nie da się pływać dłużej niż kilka minut, ale mnie to wystarczy do szczęścia.

* Nie lubi pan ciepłych krajów?

- Niespecjalnie. Cieplejsze klimaty woli moja rodzina. Ja natomiast lubię zimno i spokój. Nie znoszę wycieczek, wczasów i żadnych innych form zorganizowanego wypoczynku. Lubię jeździć w te miejsca, w które chcę jeździć, a nie tam, gdzie mnie zawiozą. Ludzie wydają ciężkie pieniądze, żeby zobaczyć piramidy, katedry, jakieś inne cuda architektury, przy budowie których zginęło mnóstwo innych ludzi. A ja się zastanawiam, czy warto. Dlatego wolę odpoczywać na łonie przyrody.

* Czy kardiologia to był wymarzony zawód?

- Wcale nie. Najpierw byłem nauczycielem. Skończyłem Liceum Pedagogiczne w Krzeszowicach i muszę powiedzieć, że bardzo mi się podobało uczenie, ale czułem, że to nie to, co chciałbym robić do końca życia. Potem dostałem się do Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, na Wydział Maszyn. Po piątym semestrze doszedłem do wniosku, że te śrubki i tryby to czysta teoria i że nie chcę być inżynierem przez pomyłkę. Wtedy już wiedziałem, że tylko medycyna. Wyznałem szczerze dziekanowi, jakie mam plany. Zrozumiał. Powiedział, że gdyby miał jeszcze możliwość wyboru, też zdecydowałby się na medycynę. Był 1969 rok, trudne czasy, nie można było tak sobie żonglować świadectwem maturalnym, a chłopaka, który nie uczył się, natychmiast dosięgało wojsko. Ale dziekan poszedł mi na rękę i dał trzy miesiące urlopu na przygotowanie się do egzaminów. Musiałem nadrobić biologię, z którą nie miałem kontaktu przez pięć lat. To był czas odkrycia DNA, przełom w genetyce. Dla mnie to była czysta abstrakcja. Zupełnie obce nazwy powtarzałem kilkakrotnie, uczyłem się jak wiersza, nie mogąc niczego zobaczyć, zrozumieć. Ale zdałem za pierwszym razem.

* I to już było to?

- Tak, to było to. Za trzecim razem znalazłem swoje miejsce w życiu. Dlatego nie mogę zrozumieć, po co młodym, 18-letnim ludziom matura połączona z egzaminem wstępnym na studia. Co taki smarkacz może wiedzieć o życiu, o samym sobie, o tym, czego pragnie, co chciałby robić z sercem, z pasją, poświęcając się swojemu zawodowi. Człowiek powinien móc szukać swojej życiowej drogi, żeby zawód, który zdecyduje się wykonywać, był czymś więcej niż tylko sposobem zarabiania pieniędzy na utrzymanie.

* A gdy pan znalazł kardiologię w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach, czy to była już droga na całe życie?

- To był bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, który pokrywał się z moim życiowym planem. Akurat skończyłem staż, pracowałem przez kilka miesięcy na oddziale dializ i wtedy właśnie uruchomiono oddział kardiologii. To było prawie 30 lat temu! Ale to jeszcze nie był koniec moich wędrówek, bo w 1987 roku wyjechałem razem z rodziną na trzyletni kontrakt do Libii. Mieszkaliśmy w Misuracie, pracowałem w przychodni jako specjalista internista, a popołudniami i wieczorami dyżurowałem w tamtejszym szpitalu. Muszę pani powiedzieć, że chociaż Misurat był zaledwie 100-tysięcznym miasteczkiem, wyposażenie szpitala i przychodni było na takim poziomie, o jakim my mogliśmy marzyć za dobrych kilka lat. Mieli wszystko, począwszy od sprzętu jednorazowego, na materacach przeciwodleżynowych skończywszy. To była bardzo dobra szkoła życia. W przychodni przez osiem godzin przyjmowałem średnio 60 pacjentów. W ciągu tych trzech lat spóźniłem się do pracy pięć minut najwyżej dwa-trzy razy i tyle samo razy wyszedłem wcześniej z pracy.

* A jak porozumiewał się pan z pacjentami?

- Po arabsku. Uczyliśmy się tego języka na miejscu w formie praktycznej - każdy nowy lekarz dostawał do pomocy pielęgniarkę, która już pracowała tam od dłuższego czasu i mówiła biegle po arabsku. W takim zespole przyjmowaliśmy pacjentów. Bardzo szybko nauczyłem się arabskiego i potrafię się w nim porozumieć do tej pory. O tym, jak bardzo ważna jest umiejętność dobrego dogadania się z pacjentem, przekonałem się właśnie tam. Arabowie są typem południowców, z silną ekspresją i całym arsenałem środków artystycznych do wyrażania uczuć. Jak są chorzy, to cierpią totalnie, dopiero po dłuższym wywiadzie można dociec, co naprawdę ich boli. Jeszcze trudniejsza sprawa jest z arabskimi kobietami, które traktują wizytę w przychodni jako wyprawę z domu i okazję do spotkania się z przyjaciółkami. Po przekroczeniu drzwi przychodni, w części dla kobiet i zdjęciu faraszii, specjalnego zawoju opatulającego je od stóp do głów, zgodnie z zaleceniami religijnymi, godzinami plotkowały z sobą. Mimo tak dużych różnic kulturowych, mieliśmy tam też prawdziwych przyjaciół. Arabowie poważali doktora, zapraszali go na szehi, bardzo mocną arabską herbatę, po której serce dostawało takiego przyspieszenia, że trudno było dojść do siebie. Ogromną wartością jest dla nich rodzina. Nie dość że pokrywali koszty przelotu całych rodzin, które przyjeżdżały do nich na kontrakt, to jeszcze zabezpieczali mieszkanie w bardzo dobrych warunkach, żeby rodzice mogli spokojnie pracować i wychowywać dzieci. Dzieci są dla nich chyba największą wartością w życiu. Widać to nawet w sposobie, w jaki się z nimi witają - najpierw lekko szczypią dziecko w policzek, a potem podnoszą swoje palce do ust. Chodzi o to, żeby nie całować dzieci bezpośrednio i nie przenosić zarazków. Moi arabscy znajomi zachwycali się jasnymi włosami mojego starszego syna Tomka. Właściciel miejscowego zakładu fotograficznego zrobił mu nawet duże zdjęcie portretowe i powiesił na wystawie w ramach reklamy.

* Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy tych różnicach kulturowych. Jak pan badał te najdyskretniej ubrane kobiety?

- Oczywiście w ubraniu. Zapuszczając słuchawkę stetoskopu w skomplikowaną konstrukcję ich garderoby. Dlatego nauczyłem się, jak ważny jest kontakt i rozmowa z pacjentem, wsłuchiwanie się w niego, bo człowiek to bardzo precyzyjny mechanizm.

* Taki jak serce?

- Nawet bardziej, bo serce to tylko część człowieka. Patrząc na te wszystkie lata, które poświęciłem kardiologii, mogę powiedzieć, że to, czym leczyliśmy trzydzieści lat temu, było jak z epoki średniowiecza. W ciągu ostatnich lat technika i biotechnologia rozwijają się w takim tempie, że trzeba cały czas intensywnie się uczyć. Po powrocie z Libii zastałem w Kielcach nowoczesny, świetnie wyposażony ośrodek kardiologiczny i tak jest do dziś z inicjatywy pani profesor Marianny Janion, ordynatora Świętokrzyskiego Centrum Kardiologii. Wiem, że pani profesor Marianna Janion ma jeszcze wiele planów i zamierza wprowadzić nowe technologie diagnostyki i leczenia chorób serca.

* Jest pan zwolennikiem technologii, czy bliżej panu do natury, jeśli chodzi o poruszanie się po Kielcach?

- Do pracy jeżdżę na rowerze, takim najprostszym modelu z przerzutką. Parkuję przy stojaku przed Centrum Kardiologii. Jeśli pogoda nie pozwala na jazdę rowerem, biorę jednego ze swoich dwóch mercedesów. Jeden ma 12 lat, a drugi 24. To prawie antyki - myślę o nich z czułością.

* A nie planuje pan jakiejś dłuższej podróży do zimnych krajów?

- Rodzina nie byłaby zachwycona. Ale chcemy wybrać się do Libii, żeby pokazać mojemu najmłodszemu synowi miejsce, gdzie się urodził.

* Dziękuję za rozmowę.

Doktor Stanisław Buda - Lekarz Roku 2005

Doktor Stanisław Buda, kardiolog, zwyciężył w plebiscycie pacjentów i otrzymał tytuł Lekarz Roku 2005. Jest kierownikiem pracowni hemodynamiki w Świętokrzyskim Centrum Kardiologii przy Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach. Pochodzi z Dziekanowic w powiecie pińczowskim, ukończył Akademię Medyczną w Krakowie. Żona Maria jest stomatologiem. Mają troje dzieci. Córka Karolina skończyła prawo i pracuje w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, syn Tomasz ukończył medycynę w Krakowie i jest na stażu podyplomowym w Kielcach, najmłodszy - Piotr - zdaje w tym roku maturę i jeszcze nie jest do końca zdecydowany, co chce studiować. Czteroletnia wnuczka Julka odziedziczyła po dziadku zamiłowania pływackie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie