MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Na sanki z łapanki, czyli jak to jest być olimpijczykiem?

Dorota KLUSEK, [email protected] Paweł WIĘCEK, [email protected]
Anna Mąka-Jakubowska ma w swoim skarbcu sportowych pamiątek numerek, z którym startowała na igrzyskach w Grenoble. Adam Brodecki medalu olimpijskiego nie ma, ma za to medal Kalos Kagathos.
Anna Mąka-Jakubowska ma w swoim skarbcu sportowych pamiątek numerek, z którym startowała na igrzyskach w Grenoble. Adam Brodecki medalu olimpijskiego nie ma, ma za to medal Kalos Kagathos. fot. Dawid Łukasik, Łukasz Zarzycki
Reprezentować kraj na igrzyskach to zaszczyt, wielkie przeżycie i piękna przygoda. Wiedzą o tym doskonale mieszkający w Kielcach Anna Mąka-Jakubowska i Adam Brodecki

Nas olimpijczycy

Nas olimpijczycy

Adam Brodecki
Ma 61 lat. Mieszka pod Kielcami. Lekarz pediatra i anestezjolog. Trenował łyżwiarstwo figurowe w konkurencji par sportowych. Należał do klubu Społem Łódź. Mistrz Polski, uczestnik mistrzostw świata, olimpijczyk z 1972 roku. Wyróżniony medalem Kalos Kagathos. Żona Halina, troje dzieci: Marcin, Adam i Katarzyna.

Anna Mąka-Jakubowska
Ma 62 lata. Pochodzi z miejscowości Skamielna Czarna w województwie małopolskim. W Kielcach mieszka od ponad 30 lat. Mąż Zygmunt, dwie córki: Dorota i Katarzyna. Z wykształcenia jest technikiem-automatykiem. W wolnym czasie lubi oglądać wszystkie transmisje sportowe, wypoczywać na działce i jeździć w góry do rodziny.

Pani Anna wzięła udział w Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Grenoble 1968. Jako 20-latka była najmłodsza w kadrze saneczkarzy. Pan Adam razem z partnerką Grażyną Osmańską-Kostrzewińską walczył o medal w łyżwiarstwie figurowym na igrzyskach w Sapporo cztery lata później.
Nasi olimpijczycy nie poznali smaku zwycięstwa, ale na podstawie historii ich startów w najważniejszej dla każdego sportowca imprezie można by nakręcić oscarowy film albo napisać bestseller.

SANKI Z "ŁAPANKI"

Przygoda pani Anny z saneczkarstwem zaczęła się od… szantażu. Był rok 1966. 17-letnia wówczas Ania Mąka uczyła się w Technikum Kolejowym w Krakowie. Traf chciał, że dyrektor szkoły był jednocześnie wiceprezesem Klubu Sportowego Olsza Kraków. - W klubie nie mieli saneczkarzy juniorów, a potrzebowali, więc zgłosili się do dyrektora, by dał młodzież - wspomina pani Anna.

Kandydatów wskazywali wuefiści. Wytypowanie pani Anny było oczywistością. Miała dobre wyniki w lekkiej atletyce, siatkówce i piłce ręcznej. Reprezentowała szkołę i województwo na zawodach. - Sport był i jest we mnie od palca do mózgu - śmieje się.

Ale wtedy do śmiechu jej nie było. Profesorka od mechaniki odradziła jej uprawianie saneczkarstwa. - Sama jeździła na sankach i uległa poważnemu wypadkowi, który skończył się bezwładem ręki. Powiedziałam więc dyrektorowi, że mama nie zgadza się, bym zapisała się do klubu. Dyrektor wezwał mamę i powiedział, że jak zrezygnuję, to nie mam czego szukać w tej szkole. Nie miałam wyboru - wspomina pani Anna.

W KADRZE OLIMPIJSKIEJ

Pojechała na zgrupowanie do Krynicy. Szybko połknęła bakcyla. - Spodobało mi się, bo zaczęło mi dobrze iść. Po miesiącu wygrywałam wszystkie zawody okręgowe, także w kategorii seniorek. - To było szalone. Zdopingowało mnie do uprawiania tej dyscypliny - mówi pani Anna. I tak miłość z przymusu przerodziła się w prawdziwe uczucie i wielką pasję.

W 1967 roku, jeszcze jako juniorka, która trenuje dopiero kilkanaście miesięcy, dostała się do kadry olimpijskiej seniorów. - To był dla mnie szok - podkreśla.
Na zawodach przedolimpijskich w Grenoble, gdzie za rok miały odbyć się zimowe igrzyska, zajęła czwarte miejsce, najlepsze z Polek.

GROŹNY WYPADEK

Jej pewny udział w imprezie stanął pod znakiem zapytania w grudniu 1967 roku. Na dwa miesiące przed wyjazdem do Francji zawodów w Krynicy uległa poważnemu wypadkowi na torze. Na słynnej "beczce", bardzo ostrym zakręcie tuż przed metą, gdzie działa potworna siła odśrodkowa, wypadła z "rynny". - Byłam chora w trakcie zawodów. Miałam czterdziestostopniową gorączkę. Ledwo trzymałam się na nogach. Ale lekarz orzekł, że raz mogę jechać. Ktoś wniósł mi sanki na górę. I pojechałam - wspomina.

Skończyło się wstrząsem mózgu i pęknięciem podstawy czaszki. Pani Anna przez 30 godzin leżała nieprzytomna w szpitalu. Wyszła po dwóch tygodniach i… zawieziono ją na kolejne zgrupowanie kadry do Karpacza, gdzie odbywała się ostatnia eliminacja przez igrzyskami. - Wygrałam, ale takim sposobem, że dostawałam zastrzyk w tyłek, a sanki mi wnoszono - opowiada.

O WŁOS OD MEDALU

W lutym 1968 roku razem z kadrą saneczkarzy 19-letnia Anna Mąka zameldowała się w hotelu w miejscowości Villard de Lans koło Grenoble. Tam znajdował się tor saneczkowy. - Przyjechaliśmy, a tam warunki pogodowe były takie, że kwitły kwiatki. Byliśmy przerażeni, czy w ogóle wystartujemy. Tor był w okropnym stanie. Treningi rozpoczynały się o godzinie 4 rano! - wspomina.

Ogromne wrażanie wywarła na niej ceremonia otwarcia igrzysk. Korowód zawodników z całego świata, odegrany Mazurek Dąbrowskiego, zjawiskowe białe kożuchy z góralskimi motywami, w których szli Polacy, uznane zresztą za najpiękniejsze stroje. - Na defiladzie nogi mi się trzęsły. Nie mogłam iść. To wielkie przeżycie, niesamowite wspomnienia - mówi z błyskiem w oku.

Wreszcie nadszedł pierwszy dzień zawodów. Dla saneczkarzy zaczął się dosyć wcześnie, bo o godzinie 3.30 w nocy! Pani Anna startowała z numerem 15. Przed nią - to bardzo istotne - pojechały dwie Niemki, które były światową potęgą saneczkarstwa. - Po ich zjeździe tory startowe były wytopione do betonu. Zwróciłam na to uwagę organizatorom. Zgodnie z przepisami, zawody powinny zostać odwołane. Komisja stwierdziła, że będą kontynuowane. Startowałam z trudnej pozycji. Na początku uderzyłam w ściankę, ale pojechałam dalej. Byłam 20 po pierwszym ślizgu - opowiada.

W drugim i trzecim zjeździe nadrobiła straty. "Zrobiła" dwa trzecie czasy! Z 20 miejsca awansowała na siódme. - Płakałam jak bóbr. Nadzieje miałam duże, z Polski wyjeżdżałam z myślą, że wrócę z medalem… - mówi.

MĄKÓWNA ANTYKOMUNISTKĄ!

Nie udało się. Ale pani Anna, zgłaszając problem z wytopionym lodem na starcie, trafiła na trop sportowej afery. Wybuchł wielki skandal. Okazało się, że Niemki podgrzewały płozy saneczek, by zwiększać prędkość. To było niedozwolone. Dla sąsiadek z bratniej Niemieckiej Republiki Demokratycznej skończyło się to dyskwalifikacją. Niemcy ogłosili zaś, że pani Anna jest… antykomunistką! - Bo ujawniłam, że postąpiły wbrew zasadom - do dziś nie kryje oburzenia.
Wiedziała, że w kraju już nie czekają na nią z otwartymi ramionami. Amerykanie i Francuzi chcieli ją zatrzymać. - Byłam w rozterce, bo w Polsce rodzina, klasa maturalna. Postanowiłam wrócić - opowiada.
Zaraz po wylądowaniu w Warszawie jacyś panowie poprosili ją, by poszła z nimi. Przesłuchiwano ją jako wroga systemu. - Pytali, czemu to zrobiłam. Opowiedziałam, że jak za czystą walkę mam iść do więzienia, to proszę bardzo - wspomina.

Na szczęście skończyło się tylko na strachu. Porażka na igrzyskach oraz poczucie wielkiej krzywdy nie zachwiały miłości pani Anny do saneczkarstwa. - Trenowałam, ale nie dostałam się na igrzyska w Sapporo w 1972 roku. Wyrzucono mnie z kadry, bo lekarz, który w 1967 roku zezwolił mi zjechać w Krynicy, wyjął kartę, że od tego czasu mam zakaz uprawiania sportu! Dowiedziałam się o tym w 1971 roku. Wyleciałam z kadry… - opowiada.

Do 1973 roku reprezentowała klub z Zakopanego. Potem zrezygnowała, poszła na studia i do pracy. W 1977 roku wyszła za mąż. Pracowała na kolei i wychowywała dzieci. - To była piękna przygoda. Ale nadal czuję niedosyt. Jeśli chodzi o saneczkarstwo, jestem niespełniona - mówi.

POWAŻNA KONKURENCJA

- Żadne zawody nie zastąpią olimpiady. To wielki mityng sportowców, największe święto sportu - mówi Adam Brodecki, dziś znany bardziej jako znakomity pediatra i anestezjolog, a przed laty łyżwiarz figurowy. W 1972 roku wraz ze swoją partnerką Grażyną Osmańską-Kostrzewińską wystartował na Igrzyskach Zimowych w Sapporo w Japonii w 1972 roku.

Miejsce w ekipie olimpijczyków zapewniła im siódma lokata na Mistrzostwach Europy w Zurichu w 1971 roku. - Z jednej strony wielkie szczęście, a drugiej wielkie komplikacje. Przez to nie mogliśmy się dobrze przygotować, ponieważ zamknięte zostały przed nami lodowiska w Niemieckiej Republice Demokratycznej i Związku Radzieckim, gdzie trenowaliśmy. Potraktowano nas jako poważną konkurencję - wspomina.

Aby to lepiej zrozumieć, trzeba wiedzieć, że w latach siedemdziesiątych, w łyżwiarstwie figurowym podział miejsc był oczywisty. - Dominacja w łyżwiarstwie była taka, że trzy pary niemieckie, trzy radzieckie, to były pary z pierwszych miejsc, których nie można było ruszyć. Dlatego miejsce siódme w Zurichu było tak wspaniałe i nieoczekiwane - wyjaśnia Adam Brodecki.

POPISOWY PIRUET

Trudno też było trenować w kraju. A jednak pełni nadziei i optymizmu wyruszyli na igrzyska do Sapporo. Na szesnaście par w łyżwiarstwie figurowym, zajęli wówczas jedenaste miejsce. - Byliśmy naprawdę dobrze przygotowani i co najgorsze wyłożyliśmy się na piruecie, naszym popisowym elemencie - przyznaje Adam Brodecki. - Wchodząc do piruetu wjechaliśmy zbyt agresywnie w siebie i zaczęliśmy się przesuwać. Tymczasem podczas piruetu obroty wykonuje się w miejscu. Chciałem się zatrzymać, wykonałem manewr łyżwą. Moja partnerka odczuła to jako że mogę się wywrócić, i ona postanowiła się podnieść. Wtedy ja się zorientowałem, że coś jest nie tak i też wstałem i cale to nasze ratowanie sytuacji zakończyło się tak, że w pewnym momencie się wywróciłem i byłem pierwszym Polakiem, który się wypiął na siedzącego na trybunach cesarza Japonii - śmieje się.

Teraz cała sytuacja była w rękach sędziów. To oni oceniając mogli uznać piruet za udany lub nie. - Jedni sędziowie zaliczyli nam ten piruet, część nie. Dlatego spadliśmy do drugiej grupy startowej. Smutniejsze było to tym bardziej, że tego piruetu nie zaliczyła nam także nasza polska sędzina - dodaje.

FORTUNA SPRZYJAŁA FORTUNIE

Ale na starcie przygoda z igrzyskami nie skończyła się. Adam Brodecki mógł obserwować kulisy olimpiady. Był świadkiem historycznego skoku Wojciecha Fortuny, uwieńczonego złotym medalem.
- Wojtek wygrał w sposób rewelacyjny, bo nie miał nic do stracenia - ocenia Adam Brodecki. - Najpierw pojechał jako prawie rezerwowy. Na małej skoczni, gdzie triumfowali Japończycy, zajął szóste miejsce. Po jednej z odpraw, a mieliśmy taką każdego dnia, powiedział do zastępcy szefa naszego Komitetu Olimpijskiego, że on jeszcze Japończykom pokaże na dużej skoczni, tylko niech prezes mu obieca, że jak wygra to dostanie polskiego fiata. Wszyscy potraktowali to jako żart, już jego szóste miejsce było traktowane jako wielki sukces.

Żart szybko zaczął nabierać realnego kształtu. - Byłem na tym konkursie Fortuny - wspomina Adam Brodecki. - Warto wiedzieć, że Sapporo leży w depresji i przechodzą tam bardzo ostre wiatry. U nas bardzo mało się o tym mówiło, ale tuż przed skokiem Fortuny i po nim była bardzo długa przerwa. Wszyscy chcieli, żeby po pierwszej serii przerwać konkurs ze względu na niebezpieczne warunki, ale to nie było w interesie Japończyków, którzy na dużej skoczni kiepsko skakali. W drugiej serii Fortuna skoczył gorzej, gdzieś w granicy 50 miejsca, ale ten pierwszy skok zapewnił mu zwycięstwo, ten skok, w którym pokazał, że jest prawdziwym człowiekiem Tatr. Już miał lądować, ale poczuł wiatr, położył się na narty i poleciał dalej.
Tak rodzą się legendy.

DRUGIE IGRZYSKA

Tymczasem para Grażyna Osmańska-Kostrzewińska i Adam Brodecki otrzymała szansę na poprawę swojego występu podczas kolejnej zimowej olimpiady. Zakwalifikowali się do igrzysk w Innsbrucku w 1976 roku. - Po jedenastym miejscu w Sappopro mieliśmy ogromny niedosyt. Natomiast trwała nasza dobra passa na licznych zawodach. Osiągnęliśmy progress, bo tak to jest w łyżwiarstwie, że do sukcesów dochodzi się długą, ciężką pracą - wyjaśnia Adam Brodecki.

Był rok 1975. Ubrania na olimpiadę w Innsbrucku już były przygotowane. I wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. - Pojechaliśmy z Grażyną na obóz do Janowa, gdzie zaczęła ćwiczyć rewia. To miała być rewia konkurencyjna dla rewii zachodnich - wspomina. - Wtedy właśnie moja partnerka, z różnych względów, postanowiła zrezygnować z konkurencji amatorskiej i przejść do rewii. Dosłownie zostałam sam na lodzie.

Stracił ostatnią szansę na olimpijski medal. Za to dziś chwali się zupełnie innym, medalem Kalos Kagathos. Jest to wyróżnienie dla wybitnych sportowców, którzy osiągnęli sukcesy poza sportem. Do jego rąk trafił w 1989 roku.

- To moje najcenniejsze wyróżnienie, którym zawsze mogę się pochwalić przed dziećmi - wyznaje. - Najlepszy dowód na to, że dobrze zrobiłem nie angażując się wyłącznie sport ani wyłącznie w medycynę. Było trudno. Ale miałem wspaniałych kolegów na roku w Akademii Medycznej. To oni mi pomagali, ale też kibicowali. W sporcie wsparcie bliskich jest ważne. Ja zawsze mogłem liczyć na moją mamę i na żonę, kobietę, która rozumiała sport.

Dziś Adam Brodecki myśli o popularyzacji łyżwiarstwa. - Żałuję, że nie mamy w tej dziedzinie sukcesów - przyznaje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie