MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Porwani przez śmierć

Michał NOSAL

Paszport, który w chwili zderzenia łódek wypadł jednej z nauczycielek do rzeki, znaleziono pół godziny później 16 kilometrów dalej. Taką moc miał w sobotnie przedpołudnie San. Rzeka o ponad 20-metrowej szerokości. Nauczyciele z Kielc wyruszyli na tę wodę bez kamizelek ratunkowych. W dniu tragedii wyłowiono ciała trzech kobiet. Poszukiwania jeszcze jednej oraz 17-letniego pomocnika flisaka, trwały kilka dni.

Kiedy w sobotnie południe Polska po raz pierwszy usłyszała o tragedii w podsanockiej Trepczy, informacja była tylko częściowo prawdziwa. Radio i telewizje podawały, że podczas spływu w rzece utonęli uczniowie kieleckiego Zespołu Szkół Zawodowych numer 1 w Kielcach, uczestniczący w wycieczce w Bieszczady. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że w opresji znaleźli się nie wychowankowie szkoły, a jej pracownicy. To oni zaplanowali sobie wspólny długi majowy weekend w górach. Ale po kolei...

Śmiertelne "baranki"

- W Bieszczady pojechaliśmy po raz pierwszy już w ubiegłym roku. Wtedy jeździliśmy kolejką. Tym razem jedną z atrakcji miał być spływ Sanem - opowiadają pracownicy Zespołu Szkół Zawodowych numer 1 w Kielcach. W planie tegorocznego wyjazdu była także wycieczka do Lwowa. Chętnych nie brakowało. Na liście znalazło się niemal 30 nazwisk.

Program wyjazdu opracował jeden z nauczycieli - Paweł Pietraszek. Dokładnie przeanalizował nie tylko przewodniki, ale i internetowe strony. Na jednej z nich znalazł ofertę firmy proponującej trwające godzinę i 15 minut rejsy Sanem. Z sanockiej przystani Biała Góra do Międzybrodzia. Dwa miesiące przed planowanym spływem, złożył zamówienie. W wieczór po tragedii, w jednym z pokojów ośrodka w Cisnej, w którym zatrzymali się kielczanie, pokazywał grubą teczkę z programem.

- Wszystko było sprawdzone. Prognoza pogody też. Dzień miał być ciepły, bez deszczu. Mieliśmy płynąć rzeką, podziwiać krajobraz. Między innymi widoczną z rzeki cerkiew - opowiadał.

W prognozach pogody nikt nie wspominał, że w tę akurat sobotę, z zalewu na Solinie, spuszczać będą nadmiar wody. O poranku San o 20 centymetrów przekroczył stan alarmowy. Miara pokazująca poziom wody wskazywała w miejscu nieszczęścia trzy metry. Na wysokości cerkwi, którą kielczanie chcieli podziwiać, rzeka jest szczególnie niebezpieczna.

- Wywrócili się pewnie w miejscu "baranków" - mówił potem przypatrujący się akcji ratunkowej Jerzy Biega, były flisak. Uzupełniał, że "baranki" to punkty, gdzie San jest najbardziej niespokojny.

Nikt nie pytał

Pracownicy kieleckiej szkoły dotarli w Bieszczady w piątek popołudniem, po męczącej, bodaj pięciogodzinnej podróży. Nocowali w drewnianych domkach, w ośrodku sąsiadującym z Cisną. Pierwsze co rzuca się tu w oczy przybyszowi ze Świętokrzyskiego, to mnogość bocianów. W sobotę rano nauczyciele pojechali do Sanoka. Nie wszyscy.

- Wolę raczej chodzenie po górach, więc wraz z dwoma kolegami ruszyliśmy szlakiem. Oni po spływie mieli w programie jeszcze kilka atrakcji i o godzinie 16 mieliśmy spotkać się w rezerwacie przyrody Sine Wiry - opowiadał nauczyciel szkoły, Grzegorz Bryk.

Przystań, z której kielczanie wyruszali w podróż, znajduje się tuż obok metalowego mostu, hałasującego kiedy przejeżdża po nim auto. W pobliżu jest też lotnisko śmigłowców pogotowia lotniczego. Siadając na łódki nauczyciele nie podejrzewali, że wkrótce dzięki pilotowi jednego z tych helikopterów uda się uratować życie ich koleżanek.

- Coś tu u nas pewnie kupowali, nie wiem jednak co. W przystani było wtedy mnóstwo ludzi - tłumaczyła w sobotni wieczór młoda kobieta sprzedająca słodycze i napoje w sklepiku w sąsiedztwie miejsca, gdzie około godziny 10.40 rozpoczynał się spływ.

- Woda od samego początku wydawała mi się jakaś dziwna - mówiła jeden z uczestników rejsu. Skłębione nurty Sanu miały kolor stali. Rzeka, którą latem przejść można na drugi brzeg nie mocząc spodni podwiniętych do kolan, tego dnia była - jak miały pokazać najbliższe minuty - zabójcza.

Nauczycieli rozdzielono na siedmioosobowe grupki i zaproszono do czterech łódek. Każdą z nich prowadzić mieli po wodzie flisak i jego pomocnik, wyposażeni w tyczki służące do odpychania łodzi od dna. Każda kolejna grupa startowała ponoć, gdy poprzednia oddaliła się już o około 200 metrów.

- Nikt nam nie dał kapoka ani nie zapytał, czy byśmy je chcieli. Nie było o tym mowy. Flisacy też nie mieli kamizelek - opowiadała potem jedna z roztrzęsionych kobiet.

Gdzie rzeka poniesie

Od samego startu coś było nie tak. Zanim jednak kielczanie zdali sobie sprawę z tego, że wszystko może skończyć się tragedią, już było za późno.

- Na dziobie łodzi stał szczupły młody chłopak. Mężczyzna, który był z tyłu, ciągle go krytykował. Płynęliśmy środkiem, ale zaczęło odwracać nas tak, że sunęliśmy bokiem. Wpadliśmy na niesione przez nurt krzaki. Łódź wypełniła się wodą. Flisak zaczął zanurzać w niej jakąś gąbkę i wyżymać ją za burtę. Pomyślałem, że w tym tempie szybciej my wysiądziemy, niż on pozbędzie się wody. Zaraz później zniosło nas w lewo, w stronę konaru wystającego może metr nad głową - wspominał pasażer pierwszej z czterech łodzi.

Prowadzący ją flisak, przekrzykując szum kłębiącej się wody, nakazał ludziom, aby się schylili, ci zaś wykonali polecenie.

- Gałęzie otarły nam się o czubki głów. Wtedy przyszło zastanowienie. Przecież to mieli być fachowcy. Jeśli panują nad łodzią, to dlaczego jest w niej tyle wody, a my musimy się schylać? Przecież powinniśmy płynąć inną częścią nurtu. Dziewczyny zaczęły krzyczeć, żebyśmy wysiadali - wspominał Paweł Pietraszek.

Płynący kolejną łodzią mieli mniej szczęścia. Prawdopodobnie utknęli na konarze. Zanim zdążyli się od niego odbić, nurt Sanu przyniósł w to samo miejsce następną grupę.

- Ruszaliśmy w odstępach, ale dogoniliśmy poprzedzającą nas łódź. Flisak zapowiedział, że będzie uderzenie. Zdołałem tylko podnieść się i wtedy to się stało. Wstrząs - relacjonował po południu opalony młody mężczyzna, chcący zachować swe nazwisko w tajemnicy. Nauczyciel przedmiotów zawodowych.

On zaraz po zderzeniu zdołał z tonącej łodzi przeskoczyć na tą zaczepioną o konar. Nie wszyscy zdołali się jednak uratować. Osoby, które znalazły się za burtą, natychmiast porwał prąd. Zaczął się koszmar.

Płyńcie, jeśli chcecie się potopić...

- Odwróciłem się i zobaczyłem, że rzeka niesie w naszą stronę cztery osoby. Było widać tylko ich głowy. Jestem ratownikiem, więc oddałem koleżance dokumenty i "komórkę", a potem skoczyłem do wody. Nurt był zbyt silny, abym zdołał dopłynąć do tonących. Traciłem dech. Kiedy wreszcie dotarłem na błotnisty brzeg, zacząłem biec. Zatrzymało mnie ogrodzenie dużej posesji. Zobaczyłem tonącą koleżankę. Krzyczała "Paweł ratuj!". Rzuciłem się do rzeki. Niosła mnie może 100, może 140 metrów. Nie udało się - wspominał Paweł Pietraszek, i dodawał, że nie wie, czy kiedykolwiek zapomni tamto rozpaczliwe wołanie.

Płynący czwartą z łodzi zaraz po wypadku wypatrzyli, co się stało. - Wysiedliśmy na brzeg, a flisacy, którzy nas wieźli ruszyli tamtym z pomocą - mówiła później jedna z kobiet, ocierając chusteczką oczy zaczerwienione od płaczu.

To pasażerowie z jej łódki pobiegli w stronę przystani, z której dopiero co wyruszyli, aby zanieść wiadomość o wypadku i wezwać ratunek.

- A tam była już następna grupa szykująca się do spływu. Dopiero, kiedy usłyszeli "Płyńcie, jeśli chcecie się potopić", zrezygnowali - opowiada Paweł Pietraszek.

Nie wszystkich dało się uratować

Pomoc ruszyła przed godziną 11. Równo trzy minuty przed tym nim wybiły ją zegary, sanoccy policjanci odebrali telefoniczny sygnał, że znad rzeki słychać wołania o pomoc. Informację szybko przekazali strażakom i pogotowiu.

Nieszczęście wydarzyło się na wysokości Trepczy. Zanim służby ratownicze dotarły z oddalonego o kilka kilometrów Sanoka, rzeka przeniosła już ludzi i łódki do następnej miejscowości. Do Międzybrodzia. Tu, gdzie kielczanie mieli wysiadać po skończonym rejsie, strażacy zaczęli akcję ratunkową.

- Zauważyliśmy dryfującą łódź. Ci, którzy w niej siedzieli przytrzymywali płynące za burtą ciała, aby nie poszły na dno. Próbowaliśmy reanimacji, ale było już za późno - tłumaczył aspirant sztabowy sanockiej straży, Franciszek Lasek.

W pierwszych minutach ludzi ratowali nie tylko strażacy. Podobno, gdyby nie flisacy z czwartej z łodzi - tej, której pasażerowie wysiedli nim wpłynęli na zdradliwy odcinek Sanu, woda zabrałaby jeszcze jedną nauczycielkę. Całkowicie już zanurzoną, flisakowi udało się wyciągnąć ją na powierzchnię za włosy. To było jak mały błysk szczęścia, w rzece tragedii.

11 kaw i trzy paczki papierosów

Takim błyskiem było również pojawienie się nad rzeką, dokładnie w momencie gdy akcja się rozpoczynała, śmigłowca pogotowia lotniczego. Helikopter znalazł się tam - jak przyznawał jeden z mężczyzn znajdujących się podczas tego lotu na pokładzie - przypadkiem. Ekipa latającej karetki udawała się do Przemyśla. Z góry lekarze wypatrzyli niesione przez wodę kobiety. Wskazali je strażakom, a potem polecieli w swoją drogę. Później dali jeszcze jeden sygnał. W dole rzeki wypatrzyli jasną plamę. Sądzili, że to kolejny człowiek. Tym razem chodziło jednak o niesioną przez nurt kurtkę.

Kobiety wypatrzone przez ekipę śmigłowca, karetką przetransportowano do szpitala. - Były bardzo zmarznięte, ale przytomne - zdradzał kierowca ambulansu.

W sobotę o godzinie 20 jedna z nauczycielek nadal pozostawała w szpitalu. Lekarze mówili, że jest w szoku, podejrzewali też zapalenie płuc. Drugą z wyratowanych radiowozem zabrano na przesłuchanie do sanockiej Komendy Powiatowej Policji. Odpytywano tam wszystkich uczestników spływu.

- Jedyną suchą częścią ubrania, jaką na sobie miałem, była kurtka pożyczona na brzegu od kierowcy naszego autokaru. W komendzie byli dla nas mili, ale mieli setki pytań. Interesował ich każdy szczegół. Rozmawialiśmy chyba ze cztery godziny. Oferowali kawę i herbatę - wspominał potem Paweł Pietraszek. Pił kawę. Policzył potem, że było jej 11 garnuszków. No i jeszcze trzy paczki papierosów. Bo jakby mało było trudnych sytuacji, policjanci poprosili go jeszcze, aby pomógł im zidentyfikować ciała.

Jak oni pływali?

Rozpoznać musiał trzy koleżanki. Dwie z nich w przyszłym roku miały odejść na emeryturę. Trzecia miała 30 kilka lat. Czwartej nie udało się odnaleźć. Bez wieści zaginął też 17-letni pomocnik flisaka. Tej ostatniej dwójki szukały dziesiątki ludzi. Nie tylko policjanci i strażacy z Sanoka oraz Brzeziny, ratownicy Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, ale także strażacy ochotnicy. Z dwóch pontonów i motorówki przeszukiwano kilkunastokilometrowy odcinek rzeki.

- Pontonem nie kołysze. Ale jak oni pływali na tych małych łódeczkach, to nie mam pojęcia. Tam chyba każdy powinien mieć kamizelkę ratunkową - zastanawiał się jeden ze strażaków.

Miejscowi schodzili na brzeg przyglądać się akcji i pracy telewizyjnej ekipy, nadającej relację na żywo z miejsca tragedii. Między strażackimi wozami pojawił się srebrny "daewoo lanos" na kieleckich numerach rejestracyjnych.

- Na szczęście nie ma tam nikogo z naszych bliskich. Mieszkamy w Sanoku. Samochód jest zarejestrowany w Kielcach - tłumaczyła siedząca w wozie Anna Lipanowicz.

Pracy ratowników przyglądał się też mieszkający w pobliżu Jerzy Biega. - Od małego tu łódką pływam. I do kościoła na drugi brzeg, i do teściowej. Jako flisak też robiłem, więc wiem, jakie to niebezpieczne, kiedy rzeka wzbiera. Raz kazali mi płynąć, kiedy woda przekroczyła poziom alarmowy, ale odmówiłem - wspominał, popijając piwo z litrowej plastikowej butelki.

Przeżyli koszmar

Po wielogodzinnych przesłuchaniach, pracownicy kieleckiej szkoły autokarem ruszyli na miejsce noclegu. Czekał na nich spóźniony obiad. Z autobusu do stołówki szli małymi grupkami. Jedni łkali, inni starali się od tego powstrzymać. Wielu nie miało ochoty na jedzenie. Trudno coś przełknąć, kiedy gardło ściska żal.

- Czuję, że gdybym z nimi pojechał na spływ, zamiast iść w góry, pewnie także bym nie przeżył - mówił siedząc z nami przy dogasającym ognisku pozostawionym przez innych mieszkańców kempingu, nauczyciel Grzegorz Bryk. To między innymi do niego dzwonili bliscy uczestników wycieczki, kiedy tylko w mediach pojawiła się informacja o wypadku.

- Ja sam dowiedziałem się na jednym z górskich szczytów. To był szok. Zaraz później zadzwonił z działki w Kielcach zdenerwowany mąż jednej z koleżanek. Pytał co z nią. Powiedziałem, że z tego co mi wiadomo, trafiła do szpitala - wspominał nauczyciel.

Dzień później, męża jednej z uczestniczek wycieczki, czekającego na nią przed szkołą w Kielcach, zapytałem jak zareagował na wieść o nieszczęściu. "A jak pan myśli?" - zapytał jedynie. To, co przeżyli nauczyciele i ich bliscy, można tylko próbować sobie wyobrazić. Bo kto wie, jakie myśli kłębią się w głowie męża, czy matki nauczycielki, którzy na krótko po wieści o tragedii podczas wycieczki słyszą pukanie do drzwi, a potem otwierają je i widzą na progu policjantów?

Przed lekcjami - minuta ciszy

Nauczyciele rozważali, czy jeszcze w sobotę nie spakować się i nie ruszyć do domu. Potem zdecydowali, że wyjadą niedzielnym rankiem. Tego też dnia po południu podjechali przed gmach swej szkoły przy ulicy Zgoda. Oprócz bliskich, czekał tu już na nich wiceprezydent Kielc, Andrzej Sygut.

- Chcemy pomóc rodzinom ofiar - deklarował.

Samochód Przedsiębiorstwa Usług Komunalnych zabrał trumny i ubrania przygotowane przez bliskich i pojechał do Sanoka po ciała. Pogrzeby dwóch z trzech nauczycielek odbyły się wczoraj. Ostatnia msza rozpocznie się dziś o godzinie 13 w kieleckiej katedrze. W środę tuż przed pierwszymi zajęciami uczniów zebrano na apelu w sali gimnastycznej.

- Musieliśmy wytłumaczyć młodzieży co się stało, aby wiedziała, dlaczego w szkole panuje taka, a nie inna atmosfera. Była też minuta ciszy - mówił dyrektor placówki, Wojciech Siwak.

Ta atmosfera to przygnębienie, żal. Żałoba objawiająca się nie tylko palonymi przy wejściu zniczami, czy rozpiętym kirem. - Nauczyciele są smutni. Po porannym apelu, podczas którego dyrektor wspominał tamte nauczycielki, panie płakały. Nie jest im łatwo - opowiadał uczeń Sylwester Perz z klasy Iuw. Żadna z kobiet, które utonęły nie uczyła go, od kolegów słyszał jednak, że to były "bardzo fajne nauczycielki".

- Dobrze, że był apel. Po raz pierwszy o katastrofie usłyszałem w radiu. O wycieczce wiedziałem, bo wybierał się na nią nasz wychowawca, w mediach nie podawano jednak nazwisk tych, którzy utonęli. W środę rano wciąż nie wiedzieliśmy kogo z naszych nauczycieli spotkało nieszczęście - tłumaczył Mariusz Starościak z klasy Is.

Poszukiwania

Nauczyciele wrócili do Kielc, ale dla sanockich ratowników akcja się nie skończyła. Czwartej z porwanych przez rzekę kobiet ani 17-latka, w sobotę nie znaleziono. Nie udało się to także przez kilka kolejnych dni. W poniedziałek, w miejscach wskazywanych przez świadków zanurzali się strażacy-nurkowie. Nie tylko z Sanoka. Pomagali im koledzy ze Świętokrzyskiego. Dwóch z Kielc, jeden ze Starachowic i jeden z Sandomierza. Dwudniowe podwodne peregrynacje nie przyniosły skutku. We wtorek poziom Sanu nieco opadł, wieczorem w okolicach Brzeziny doszło jednak do oberwania chmury. Strażakom przybyło pracy, a woda znowu się podniosła. W środę ze swych pontonów przeszukiwali wybrzeża rzeki w trzech powiatach. Sanockim, brzezińskim i przemyskim.

- To już akcja poszukiwawcza, a nie ratunkowa - podkreślał rzecznik Państwowej Straży Pożarnej w Sanoku Piotr Królicki, przypominając jednocześnie, że ciało człowieka, który kilka lat temu utonął w Sanie, rzeka przeniosła 80 kilometrów. Bywało, że topielców znajdowano po wielu miesiącach od zaginięcia. Wczoraj rzeka była mętna. Poszukiwania czasowo zawieszono.

Dyspozytor spływu stanie przed sądem

W sobotę, reprezentujący organizatora Jan Krawczyk, odpowiedzialny za transport łodzi, zapewniał, że nic nie stało na przeszkodzie, aby kielczanie wypłynęli w rejs. - Poziom wody był wysoki, ale nie przekroczyła ona stanu, przy którym nie wolno nam pływać - tłumaczył.

Dla sanockiej Prokuratury Rejonowej sprawa, o którą dzień w dzień dopytywali dziennikarze z całej Polski, była priorytetowa. Wczoraj szef prokuratury Wiesław Klaczak informował, że dyspozytorowi spływu postawiono zarzut "nieumyślnego spowodowania katastrofy w ruchu wodnym, której następstwem była śmierć ludzi". Niedługo stanie przed sądem. Dyspozytorowi grozić może do ośmiu lat więzienia.

To jest trudny czas. Rozmowa z Wacławem Mozerem, prezesem zarządu świętokrzyskiego Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

* Młody człowiek wyłowiony z zalewu w Bolminie, wędkarze porwani przez wodę w okolicach Sandomierza i Staszowa, tragedia na Sanie. Woda była w ostatni weekend szczególnie zabójcza. Co się dzieje?
- Ten czas jest najtrudniejszy. Woda nie zdążyła się jeszcze nagrzać po zimie. Ma temperaturę czterech stopni. Czasem może trochę wyższą, tymczasem pływać w niej będzie można dopiero, gdy przy powierzchni osiągnie 14 stopni. Ludzie nie chcą tego zrozumieć i ryzykują.
* Gdyby spływ Sanem odbywał się w cieplejszym miesiącu, nauczycielki miałyby większą szansę na przeżycie katastrofy?
- Sądzę, że tak. Podobnie jak wychłodzony mężczyzna, którego policjant wyciągał ze stawu w kieleckim parku. Krótko po tej akcji uratowany zmarł. W przypadku nagłego zanurzenia się w zimnej wodzie może dojść do zawału termicznego. Najprościej mówiąc, naczynia kurczą się i tak wiele krwi trafia do serca, że ono tego nie wytrzymuje.
* Kiedy woda będzie na tyle ciepła, żebyśmy mogli się w niej bezpiecznie kąpać?
- Wszystko zależy od pogody. Nasi dziadkowie mówili, że najlepiej kąpać się dopiero od drugiej połowy czerwca. Po Świętym Janie.
* A jak zapewnić sobie bezpieczeństwo podczas pływania łódką, czy rowerem wodnym?
- Należy unikać brawury i nie przeceniać swoich możliwości. Każdy z obiektów pływających musi być wyposażony w ratunkowe kamizelki, koła albo bojki. Osoba wypożyczająca nam sprzęt ma obowiązek dać kamizelkę dziecku, a dorosłego zapytać, czy jej nie chce.

Z serca

Przed wyjazdem w Bieszczady, pracownicy kieleckiego Zespołu Szkół Zawodowych nr 1 zorganizowali zbiórkę książek, zabawek, odzieży. Prezenty dla dzieci z ubogich rodzin wypełniły luki bagażowe autokaru. Dary nauczyciele planowali przekazać do cerkwi greckokatolickiej w Komańczy. W niedzielę, podczas wcześniejszego niż to planowano powrotu, kielczanie pojechali przez tę miejscowość. W cerkwi trwała modlitwa za ofiary Sanu. We wtorek w tej samej intencji modlono się w kościele na kieleckim Barwinku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie