MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przeżył własną śmierć

Piotr Kutkowski
- Tak naprawdę nikt oprócz ojca nie był zainteresowany wyjaśnieniem tego mordu - mówi Teresa Wasiak z Radomia, która postanowiła dochodzić prawdy o nieznanej do dziś zbrodni na Wołyniu.
- Tak naprawdę nikt oprócz ojca nie był zainteresowany wyjaśnieniem tego mordu - mówi Teresa Wasiak z Radomia, która postanowiła dochodzić prawdy o nieznanej do dziś zbrodni na Wołyniu. P. Kutkowski
Radomianka Teresa Wasiak odkrywa szokującą prawdę o nieznanym do dziś mordzie polskich żołnierzy z 1942 roku.

Radomska delegatura Instytutu Pamięci Narodowej dostała dokumenty, mówiące o zamordowaniu na Ukrainie wielu polskich żołnierzy. Jednym z nich był jej ojciec, któremu udało się przeżyć własną śmierć i zdać z tego relację. To jedyny do tej pory znany historykom ślad tej zbrodni.

Teresa Wasiak mieszka w Radomiu, ale urodziła się w 1943 roku we Włodzimierzu Wołyńskim. Mieście, które przed II wojną należało do Polski, a po jej wybuchu zostało zajęte przez Armię Czerwoną, by potem znaleźć się w rękach Niemców.

Aresztowanie

Jej ojciec Franciszek Bielaszewski pracował do 1939 roku na kolei w Hrubieszowie. Po rozpoczęciu wojny walczył w 27 dywizji piechoty wołyńskiej i brał udział w walkach toczących się w okolicach Chojnic. Po nieudanej próbie przebicia się polskich wojsk do Warszawy trafił do niemieckiej niewoli. Zwolniono go 6 października 1939 roku, wrócił do Hrubieszowa i do swojej pracy. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 roku przeniósł się do Włodzimierza Wołyńskiego. Władzom kolejowym nie podał, że jest podoficerem rezerwy Wojska Polskiego, choć wiedzieli o tym mieszkający w tym mieście znajomi, w tym osoby służące w ukraińskiej milicji.
19 czerwca 1942 roku został zatrzymany w swoim mieszkaniu przez esesmanów i ukraińskiego milicjanta. Wypytywano o służbę w polskim wojsku, poinformowano, że zostanie zabrany do komendantury celem wyjaśnienia tych spraw. W swojej relacji napisał później: "Gdy chciałem się ubrać w lepsze ubranie, oświadczono mi, że jest to niepotrzebne, gdyż natychmiast po sprawdzeniu mych dokumentów osobistych, które kazano mi zabrać ze sobą, zostanę zwolniony i będę mógł udać się do pracy. Wyprowadzono mnie na podwórko, stwierdziłem wówczas, że cały dom był otoczony przez oddział żołnierzy niemieckich z bronią gotową do strzału. Na podwórku stał widocznie już wcześniej zatrzymany mężczyzna w ubraniu cywilnym ze swą żoną, która trzymała na ręku małe dziecko".

Brali Polaków

W domu Franciszka Bielaszewskiego przeprowadzono rewizję, nic jednak tam nie znajdując. W komendanturze przesłuchiwał go niemiecki oficer, wypytując o te same rzeczy, o które już był wypytywany. Potem umieszczono go w więzieniu, w dużej sali, w której znajdowało się już około 50 mężczyzn. Tak samo wypełniona była druga sala, a dodatkowo cały czas przyprowadzano coraz to nowe osoby.

"Byli to wszystko wojskowi, polscy oficerowie i podoficerowie (…). W komendanturze odebrano mi wszystkie dokumenty osobiste, zaś w więzieniu naczelnik Krzyszczuk - Ukrainiec - odebrał nam zegarki, kosztowności, pieniądze oraz paski i szelki. Przeprowadzono także dokładne rewizje osobiste, dokonywali ich ukraińscy milicjanci" - wspominał Franciszek Bielaszewski.

Zatrzymanych wyprowadzono na plac przed więzieniem. Był jednym z pierwszych wyczytanym i przy którego nazwisku odhaczono czarny krzyżyk. Później wraz z 20 innymi więźniami został zaprowadzony za bramę, gdzie czekały już dwie ciężarówki i dwa samochody osobowe. Konwojowali ich niemieccy żołnierze i ukraińscy milicjanci.

Egzekucja

Z relacji Franciszka Bielaszewskiego: "Na końcu ulicy Kowelskiej, za koszarami podchorążówki samochody zatrzymały się, kazano nam wysiadać. (...) Zaprowadzono nas w pole zarośnięte dosyć wysoką już pszenicą. W środku zboża spostrzegłem dwa duże leje od bomb. Wpędzono nas do jednego z lejów i kazano się rozbierać do bielizny. Lej ten był otoczony przez esesmanów i ukraińskich milicjantów. Zdjąłem ubranie, pozostałem jedynie w koszulce sportowej i spodenkach. Zdążyłem włożyć sobie na palec obrączkę, w ręku trzymałem złoty krzyżyk - rzeczy te zdołałem ocalić podczas rewizji ukrywając je w podszewce marynarki. Gdy wszyscy byliśmy już rozebrani, kazano pierwszym czterem przebiec z leja, w którym się rozebraliśmy do następnego. Po chwili usłyszałem cztery niezbyt głośne, suche trzaski, potem podbiegła do leja druga czwórka, a następnie trzecia, w której znalazłem się jako czwarty. Gdy wbiegłem do leja, przede wszystkim rzuciły mi się w oczy leżące twarzami do ziemi zwłoki ośmiu moich poprzedników, głowy ich pokryte były skorupą krwi, leżeli oni warstwami. Uzbrojeni w rewolwery z tłumikami esesmani ładowali broń. Jeden z nich czystą polszczyzną kazał nam się położyć przy zwłokach drugiej czwórki o głowę niżej".

Franciszek Bielaszewski zapamiętał jeszcze jeden epizod: Esesman, widząc obrączkę na jego ręku, zwracając się do niego grzecznie po polsku i mówiąc do niego per "pan", kazał mu ją zdjąć. Rzucił obrączkę na ziemię, ale krzyżyka nie chciał rzucać i podał go esesmanowi do ręki.

Dalej jest już wspomnienie najbardziej dramatycznych chwil w jego życiu. Położył się na zwłokach, podłożył sobie rękę pod głowę i skręcił głowę na bok. Wtedy usłyszał następujące po sobie strzały. Którym został zraniony, nie wiedział, ale poczuł na karku coś ciepłego i doznał uczucia, jakby spadał gdzieś bardzo głęboko.

Franciszek Bielaszewski w Częstochowie razem ze swoją siostrą. Widząc go pierwszy raz, myślała, że to duch.
(fot. Archiwum prywatne)

Cudowne ocalenie

Z relacji Franciszka Bielaszewskiego: "Jak mi później lekarz powiedział, dziwnym zbiegiem okoliczności kula przeszła przez kark i mięśnie i wyszła między szczękami, nie naruszając krtani. Po chwili zacząłem przychodzić do siebie. Oddychałem bardzo wolno, by oprawcy nie poznali, że żyję. (...) Po egzekucji ostatniej czwórki zaczął padać ulewny deszcz. Auta odjechały po nowy transport, przy czym słyszałem, jak milicjanci ukraińscy wołali, aby przywieźć szpadle do zakopania zwłok. Esesmani, którzy dokonywali egzekucji, a potem pilnowali, czy ktoś nie da znaku życia, schronili się przed ulewą do taksówki".

Ten moment Franciszek Bielaszewski wykorzystał do ucieczki. Wydostał się spod trupów i zaczął przed siebie biec. - Ojciec, uciekając, miał do wyboru lasek albo pole i za tym polem wieś - mówi Teresa Wasiak. - Wybrał pole z rosnącym zbożem. Strzelali za nim ukraińscy milicjanci, potem próbowali go dogonić, ale im się nie udało. Ojciec dotarł do wsi, schronił się w szopie stojącej na skraju gospodarstwa. Tam stracił przytomność. Znalazł go syn właściciela gospodarstwa. Okazało się, że wieś jest cała ukraińska, a tylko w tym domu mieszkają Polacy. Najpierw chcieli go wydać Ukraińcom, tłumacząc, że w innym przypadku grozi im zabicie całej rodziny. Ojciec zaszantażował ich, że jeśli nie dostanie pomocy, to będzie rzeczywiście twierdził, że został przez nich ukryty, Wtedy zgodzili się dać mu stare ubrania i pozwolili odejść, wskazując najkrótszą drogę do Włodzimierza. Ostatecznie ojcu udało się dojść do mieszkania brata, Jana Bielaszewskiego. Szybko został przerzucony do Hrubieszowa. Tam akurat rodzina opłakiwała jego śmieć. Gdy siostra ojca zobaczyła go, zaglądającego przez okno, przestraszyła się, że to duch.

Masowe mordy

Franciszek Bielaszewski został opatrzony przez lekarza, a następnie ukryty, podleczony. Trafił do Częstochowy, gdzie znalazł schronienie i pracę w fabryce bombek choinkowych. - Niemcy kilkakrotnie przychodzili do naszego domu i wypytywali o ojca. Mama, pomimo bicia, nic im nie powiedziała - wspomina Teresa Wasiak.

Ona sama przyszła na świat, gdy ojca nie było już w domu we Włodzimierzu Wołyńskim. Pamięta natomiast zbrodnie Ukraińców na Polakach. - Ludzie, którzy dawniej żyli zgodnie z Polakami, razem się wychowywali, chodzili do szkół, pomagali sobie, nagle stawali się wrogami - wspomina pani Teresa. - Kiedyś wieczorem do mamy przyszła sąsiadka, Ukraina, ostrzegając, że tej nocy będą zarzynać Polaków i żeby uciekała. Prosiła też, by utrzymać jej wizytę w tajemnicy i że nie mogą się o niej dowiedzieć nawet jej dzieci, bo wtedy i jej może stać się krzywda. Mama posłuchała ostrzeżenia, zabrała mnie i ukryła wśród zagonów kapusty. Tej nocy zginęło rzeczywiście mnóstwo Polaków. Byli zabijani w okrutny sposób: nożami, siekierami, widłami. Takich nocy było jeszcze wiele. My zawdzięczamy życie sąsiadce.

zeznania

W 1944 roku całej rodzinie udało się połączyć i zamieszkać w Częstochowie. Franciszek Bielaszewski już w 1945 roku informował polską prokuraturę o rozstrzelaniu żołnierzy we Włodzimierzu Wołyńskim. Spisano wtedy dokładny protokół jego zeznań, ale na tym sprawa się zakończyła. W 1969 roku złożył kolejne zeznanie. W piśmie, które otrzymał wtedy z w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce z Ministerstwa Sprawiedliwości, odpowiedziano mu, że w wyniku śledztwa wszczętego na skutek jego zeznań nie udało się zebrać innych materiałów, potwierdzających fakt dokonania owej zbrodni. Domagano się dostarczenia innych materiałów lub wskazania innych świadków tamtej zbrodni. W piśmie padła liczba 320 zamordowanych polskich żołnierzy.

- Tak naprawdę nikt oprócz ojca nie był zainteresowany wyjaśnieniem tego mordu - uważa Teresa Wasiak. - Nieoficjalnie tłumaczono mu, że wszystko działo się za obecną granicą Polski i nie ma co do tego wracać. Chodziło głównie o udział Ukraińców w tym mordzie.

Świadectwo prawdy

Franciszek Bielaszewski po wojnie pracował na kolei. Do Włodzimierza nie pojechał już nigdy więcej. Mówił, że swoje cudowne ocalanie zawdzięcza krzyżykowi, którego nie chciał profanować, rzucając go na ziemię i że widocznie Bóg pozwolił mu przeżyć, by dał świadectwo prawdzie.

Mężczyzna, który "przeżył własną śmierć", zmarł przed dwoma laty, pozostawiając po sobie dokładnie spisaną relację. Teresa Wasiak, czytając teraz o zbrodniach dokonanych na Polakach w czasie wojny na terytorium dzisiejszej Ukrainy, postanowiła raz jeszcze wrócić do sprawy. Tym razem dokumenty zostały złożone do radomskiej delegatury Instytutu Pamięci Narodowej.

- W radomskim archiwum jest księga z relacjami osób, którym udało się przeżyć w czasie wojny na Wołyniu i stamtąd wyjechać - mówi Sebastian Piątkowski, historyk z radomskiego Instytutu. - Ta historia jest jednak dla mnie zupełnie nieznana, choć wiele mówiąca o jeszcze jednym aspekcie tragedii, które na tych terenach się dokonywały. Myślę, że to pole do działania nie tylko dla historyków, ale i dla prokuratorów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie