MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tam jest moje nazwisko!

Maciej BANACHOWSKI<br />Współpraca Dorota Kosierkiewicz

- Znalazłem się na "liście Wildsteina". Było tylko jedno takie imię i nazwisko. Wiem, że chodzi o mnie. Ale ja mam ogromny komfort psychiczny, bo mam już swoją teczkę w rękach i każdemu mogę pokazać dokumenty świadczące, że byłem osobą pokrzywdzoną, a nie tajnym współpracownikiem. Współczuję tym ludziom, którzy swojej teczki nie mają, a ich nazwiska figurują na liście - mówi kielecki radny Jacek Wołowiec.

Ujawnienie tak zwanej "listy Wildsteina" wywołało w Polsce prawdziwe trzęsienie ziemi. Sprawa nie schodzi z pierwszych stron gazet, wszystkie stacje telewizyjne poświęcają jej specjalne programy. Osoby, które znalazły na liście nazwiska takie jak ich są zdezorientowane, przerażone. I choć specjaliści i pracownicy Instytutu Pamięci Narodowej podkreślają, że lista nie daje żadnego świadectwa, nie przesądza o niczym, a jest jedynie katalogowym zbiorem nazwisk - to jednak burza wokół tej sprawy nie cichnie. Z informacji podawanych przez Instytut Pamięci Narodowej wynika, że wnioski o udostępnienie teczek złożyło już w całej Polsce ponad 14 tysięcy osób. Można przypuszczać, że to dopiero początek, że lawina wniosków przed nami.

W kieleckiej delegaturze Instytutu Pamięci Narodowej po kilkadziesiąt osób dziennie prosi o przyznanie statusu pokrzywdzonego i o dostęp do teczki. Tylko w tym tygodniu o ich udostępnienie poprosiło ponad 150 osób. Chcą mieć pewność czy to ich nazwisko znajduje się na liście. Jedni są zdesperowani, inni zdenerwowani. Zwłaszcza byli działacze opozycyjni, kilka osób ze świecznika w województwie świętokrzyskim mało nie przepłaciło "tej niespodzianki" zawałem serca.

Nie milknie też telefon w naszej redakcji. Każdego dnia słyszymy, że ktoś kogoś nazwał agentem, przykleił kartkę na drzwiach z napisem "donosiciel". Czytelnicy proszą nas o pomoc. - "Lista Wildsteina" to 240 tysięcy nazwisk ludzi współpracujących ze służbami bezpieczeństwa, pokrzywdzonych przez Polskę Ludową, inwigilowanych, podejrzanych, uznanych za nadających się do zwerbowania. Obok każdego imienia i nazwiska jest tylko sygnatura akt. Ale Instytut Pamięci Narodowej dysponuje pełnymi danymi tych osób. Mamy adresy, imiona rodziców, daty urodzenia. Wiemy kto jest kto. Każdy kto znalazł swoje nazwisko na tej liście, a nigdy nie miał nic wspólnego z polityką może również się do nas zgłosić. Jeżeli to tylko zbieżność nazwisk i nie ma jego teczki to dostanie od nas oświadczenie - informuje sędzia Andrzej Jankowski, szef delegatury Instytutu Pamięci Narodowej w Kielcach. - Pokrzywdzony przez Polską Rzeczpospolitą Ludową dostanie status pokrzywdzonego i dostęp do teczki. Tylko agent odejdzie z niczym - podkreśla Jankowski.

Spokojny sen

Jacek Wołowiec podkreśla, że dzisiaj - praktycznie dzięki zbiegowi okoliczności - może spać spokojnie. - Nie muszę się martwić, że ktoś pomyśli o mnie jako o tajnym współpracowniku służb bezpieczeństwa. Mam już swoją teczkę i każdemu mogę pokazać dokumenty świadczące o tym, że byłem osobą pokrzywdzoną przez system, a nie jego współpracownikiem - podkreśla.

Kiedy dowiedział się, że na "liście Wildsteina" figuruje imię i nazwisko "Jacek Wołowiec" był przekonany, że chodzi o niego. Było na niej tylko takie jedno. - Zadzwonił do mnie kolega i śmiał się, że jestem na liście tajnych współpracowników. Podał mi sygnaturę znajdującą się przy nazwisku. Porównałem ją z tą figurującą na mojej teczce, były identyczne - opowiada Jacek Wołowiec.

Kandydat do lustracji

A zaczęło się w 2001 roku. Jacek Wołowiec był wówczas kandydatem do parlamentu z listy Prawa i Sprawiedliwości. A każdy, kto z tej listy startował do Sejmu miał obowiązek złożyć wniosek do Instytutu Pamięci Narodowej o ujawnienie ewentualnej teczki. - Ja taki wniosek też złożyłem. Odpowiedzi nie było bardzo długo. Minął czas wyborów, kolejne miesiące i lata. Nawet nie pamiętałem o tej sprawie - opowiada. Po dwóch latach otrzymał on pismo z przeprosinami i informację, że procedura dotycząca jego wniosku wciąż trwa, a wpływ na tak długi czas załatwiania sprawy miały między innymi przeprowadzki instytutu.

Wreszcie 31 sierpnia 2004 roku otrzymał zawiadomienie z Instytutu Pamięci Narodowej, że 7 października ma się zgłosić. - Z pisma wynikało, że w myśl ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej mam status osoby pokrzywdzonej. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czego to może dotyczyć, ale dość szybko skojarzyłem sobie pewną sytuację - opowiada. Jednak do chwili, kiedy zobaczył dokumenty w październiku nie miał pewności.

Wezwanie do komendy

Kiedy dokumenty zobaczył, jego podejrzenia się potwierdziły. - Przypomniałem sobie dokładnie zdarzenie z 1985 roku. Dostałem wtedy wezwanie, by stawić się do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Kielcach. Miałem 23 lata, byłem studentem Instytutu Historii Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Wezwanie przeraziło mnie, nie miałem pojęcia czego sprawa może dotyczyć. Nie brałem udziału w żadnym zdarzeniu, nie byłem też świadkiem niczego takiego, co mogłoby zainteresować milicję. Ale oczywiście na wezwanie się stawiłem. Czekałem na korytarzu, było tam kilka osób. W pewnej chwili podszedł do mnie mężczyzna ubrany po cywilnemu i zaprosił do pokoju. Okazało się, że był to oficer, podał swoje imię i nazwisko. Zaczęliśmy luźno rozmawiać. Jednak z czasem zorientowałem się, że rozmowa zmierza w innym kierunku. Po kilku minutach byłem pewny, że chodzi o to, by mnie zwerbować do współpracy. Moje reakcja dzisiaj wydaje mi się irracjonalna. Bo choć oczywiście odmówiłem jakiejkolwiek współpracy, to używałem w tym celu różnych, niektórych dziwnych argumentów. Całą tą sytuacją byłem tak przerażony, że chyba nawet nie byłem w stanie spokojnie o tym myśleć co mówiłem. Chyba wspominałem coś o tym, że ja na coś takiego nie mam czasu, że uczę się, że trenuję. Bałem się okropnie. Ale wiedziałem, że nie ma mowy o żadnej współpracy z tymi ludźmi. I na tym stanęło. Na zakończenie rozmowy musiałem podpisać oświadczenie, że z nikim nie będę rozmawiał na ten temat. Byłem tak przerażony, że oczywiście nie rozmawiałem. Powiedziałem tylko rodzicom. Nawet bratu wspomniałem dopiero po pół roku - opowiada Jacek Wołowiec.

Podkreśla, że takie właśnie ma wspomnienia z tego zdarzenia, takie odczucia. - Ale jednocześnie, kiedy zajrzałem do dokumentów w Instytucie Pamięci Narodowej zobaczyłem jak na tę sytuację patrzył człowiek, który próbował mnie zwerbować. W raporcie z tego spotkania napisał, że byłem bardzo pewny siebie, zachowywałem się butnie. Ale może tak było mu wygodniej napisać, bo nie udało mu się mnie zwerbować - zastanawia się.

Kto wytypował?

Z dokumentów udostępnionych przez Instytut Pamięci Narodowej to nie wynika. Podany jest tylko pseudonim osoby, która wskazała Jacka Wołowca jako kandydata na tajnego współpracownika. - Ale kiedy zobaczyłem moją teczkę okazało się, że musiała to być osoba, która mnie bardzo dobrze znała. Była tam moja bardzo dokładna i wiarygodna charakterystyka. To znaczy, że informacje o mnie były zbierane bardzo dokładnie i rzetelnie - podkreśla. Zwrócił się do Instytutu Pamięci Narodowej o odtajnienie wszystkich danych. - Dziś mogę się tylko domyślać, kto to mógł być. Ale to trudne, nie wiem, nikogo nie podejrzewam - dodaje.

Dlaczego mógł on być cennym informatorem dla służb bezpieczeństwa? - Byłem studentem Instytutu Historii Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Jednocześnie uprawiałem sport, grałem w piłkę ręczną, to wiązało się z różnymi wyjazdami, kontaktami w różnych miejscach. W takim środowisku na pewno służbie bezpieczeństwa potrzebni byli informatorzy, którzy donosiliby co się dzieje. Jakie są nastroje, co robią ludzie. Studenci to było środowisko "niebezpieczne" dla służb bezpieczeństwa, dlatego dążyły one do jego dokładnej inwigilacji. To środowisko było w ich mniemaniu trudnym obszarem - mówi Jacek Wołowiec.

Tak działał system

Jacek Wołowiec podkreśla, że jego przypadek pokazuje jak wówczas, w połowie lat 80. funkcjonował tamten system. Jak działał on na uczelniach wyższych. - Dziś myślę, że na każdym roku studiów, na każdym wydziale i kierunku służby miały swoich tajnych współpracowników, którzy dostarczali im informacje.

Podkreśla, że nie był działaczem podziemia, choć jego poglądy były jasno sprecyzowane, opozycyjne. - Skłamałbym, że cała ta sytuacja naraziła mnie na jakieś represje, że w późniejszym czasie odczułem to, co wydarzyło się w 1985 roku, że ktoś mnie prześladował. Nic takiego się nie działo. Nie miałem z tego tytułu nieprzyjemności, na przykład kłopotów na uczelni - mówi Jacek Wołowiec. Jednocześnie przyznaje, że więcej faktów może wyjść na jaw po skompletowaniu i odtajnieniu całej dokumentacji dotyczącej jego osoby. - Może wtedy okazać się, że gdzieś, kiedyś, przy jakiejś okazji, na którą nie zwróciłem wtedy uwagi, moja odmowa współpracy wpłynęła na moje życie. Dziś za wcześnie o tym mówić.

Jestem spokojny, ale inni...

- Ja mam ogromny komfort psychiczny, bo mam już swoją teczkę w rękach i każdemu mogę pokazać dokumenty świadczące o tym, że byłem osobą pokrzywdzoną, a nie tajnym współpracownikiem. Współczuję tym ludziom, którzy swojej teczki nie mają, a ich nazwiska figurują na liście. Niby słychać komentarze, że nazwisko na liście niczego nie oznacza, nie daje podstaw by kogokolwiek nazwać współpracownikiem. Ale przeświadczenie wielu osób jest zupełnie inne. Znam ludzi, którzy widząc na tej liście nazwiska takie jak ich, przerazili się. Pierwsze co zrobili to złożyli wnioski w Instytucie Pamięci Narodowej o udostępnienie ich teczek. Współczuję tym ludziom, tego co przeżywają, tego co czują. Tego oczekiwania, by móc pokazać, że są czyści, że nie współpracowali. Jedynym sposobem zapewnienia sobie spokoju jest złożenie wniosku do Instytutu Pamięci Narodowej, niestety uważam, że czas oczekiwania na wgląd do teczki jest zdecydowanie za długi. To powinno być natychmiastowe. A dzisiaj mówi się nawet o kilku miesiącach oczekiwania - ocenia Jacek Wołowiec.

Lustracja z "Echem Dnia"

Aby pomóc wszystkim poszkodowanym z "listy Wildsteina", niesłusznie posądzonym o współpracę ze służbami specjalnymi, oplutym i nie mogącym pogodzić się z samowolną lustracją proponujemy lustrację z "Echem Dnia". Na łamach gazety będziemy publikować historie ludzi, którzy uważają się za osoby publiczne, a ich nazwisko znalazło się na liście. Napiszemy o nich, jeśli przedstawią tak jak Jacek Wołowiec dokumenty - teczki z Instytutu Pamięci Narodowej. Czekamy też na telefony pod numerem 368-22-19.

Jak działała Służba Bezpieczeństwa

Mówi były oficer służb bezpieczeństwa w Kielcach (chce być anonimowy): - Na tej liście są nazwiska wszystkich osób, które były rejestrowane przez służby bezpieczeństwa, przez poszczególne departamenty. Mógł się na niej znaleźć praktycznie każdy. Zajmowaliśmy się na przykład jakimiś zakładami należącymi do państwa, działającymi na danym terenie. Były one chronione przez odpowiednie piony operacyjnie. Na duże i ważne przedsiębiorstwo zakładana była teczka obiektowa. W jej ramach były informacje dotyczące dyrektora, całego kierownictwa takiej fabryki. Jeśli była ona strategicznie ważna dla państwa, czyli zajmował się produkcją zbrojeniową, robione było również zabezpieczenie kontrywiadowe. W takiej teczce znajdowały się wszystkie możliwe informacje, osoby były rejestrowane. Były też osoby wytypowane na "TW", miały swoje teczki jako kandydaci, gdy udało się ich zwerbować mieli zakładane kolejne teczki już jako współpracownicy, a w nich znajdowały się ich raporty, dostarczane informacje. Rejestrowano też osoby, które dostawały paszporty do krajów kapitalistycznych. Byli też tak zwani figuranci, z którymi się kontaktowano na przykład w razie jakiegoś zagrożenia, a którzy nie byli współpracownikami. W ramach teczek organizowano też zabezpieczenia różnych wydarzeń, tak było przy okazji wizyt papieża. Przed jedną z nich służby przechwyciły informację, że człowiek o pseudonimie "Bombonierka" szykuje zamach na papieża w Polsce. Służby bezpieczeństwa w całej Polsce dostały zadanie wytypowania i sprawdzenia podejrzanych. Akurat w Skarżysku trafiliśmy na taką osobę, o takim pseudonimie. A że prowadziła ona melinę zapuszkowaliśmy go na pewien czas. Wszystkie te osoby też miały swoje teczki. To jeden wielki, nic nieznaczący wór.

_Jacek Wołowiec, kielecki radny: - Ja mam ogromny komfort psychiczny, bo mam już swoją teczkę w rękach i każdemu mogę pokazać dokumenty świadczące, że byłem osobą pokrzywdzoną, a nie tajnym współpracownikiem. Współczuję tym ludziom, którzy swojej teczki nie mają, a ich nazwiska figurują na liście._

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie