MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tata już nie wróci

Monika Wojniak
Bliscy Tomka przynieśli do sądu jego zdjęcie. - Gdy zginął miał na sobie ten sam sweter, co na zdjęciu - mówi mama Tomasza
Bliscy Tomka przynieśli do sądu jego zdjęcie. - Gdy zginął miał na sobie ten sam sweter, co na zdjęciu - mówi mama Tomasza A. Piekarski
Skończył się proces w sprawie głośnej tragedii na kieleckiej Kadzielni. Był niezwykle burzliwy, ale sąd odtworzył ostatnie chwile życia Tomka.

To miała być fajna zabawa. Na koncert w kieleckim amfiteatrze Tomek poszedł z kolegami. Już nie wrócił do domu. Jego syn zadaje dziś pytanie: dlaczego to właśnie ja nie mam taty?

17 września 2005 roku. W amfiteatrze na kieleckiej Kadzielni tłumy. Ludzie przyszli na koncert gwiazd polskiej muzyki. Sprzedano ponad 5 tysięcy biletów, widownia była wypełniona po brzegi.

33-letni Tomek wejściówki dostał w pracy. Wybrał się na Kadzielnię ze znajomymi. To miał być miły wieczór, dobra zabawa. Na ten sam koncert przyszli Norbert i Krzysztof z żonami. Też planowali się dobrze bawić.

TO NIE BYŁ SOK

Na scenie śpiewała właśnie Mandaryna, gdy ochroniarz pilnujący porządku na imprezie zauważył na koronie amfiteatru, obok budki z hot dogami, mężczyznę słaniającego się na nogach. Pomyślał, że człowiek się upił. Wziął go pod pachę i zaprowadził do policyjnego patrolu. - Ten mężczyzna wyglądał, jakby był nietrzeźwy. Miał zaplamione ubranie. Twierdził, że ktoś go oblał sokiem. W pewnym momencie podniosłem mu sweter, spod koszuli buchnęła krew. Zaczął tracić świadomość. Wezwaliśmy karetkę - relacjonował dużo później przed sądem policjant, który miał wtedy służbę na Kadzielni.
Tomek - bo to on był tym zakrwawionym człowiekiem - natychmiast trafił do szpitala. - Miałam dyżur, gdy przywieźli tego pacjenta. Prosił, żeby go ratować, bo ma małe dziecko i musi żyć - opowiadała później sądowi jedna z pielęgniarek. Lekarka ze szpitala zadzwoniła do rodziny Tomka, dała mu na chwilę słuchawkę do ręki. Zdążył jeszcze powiedzieć żonie, żeby się nie martwiła, że wszystko będzie dobrze. Ale nie było. Tomek zmarł na stole operacyjnym.

OSTATNIE CHWILE

To, co wydarzyło się podczas koncertu, mozolnie odtwarzano później podczas procesu, jaki toczył się przed kieleckim Sądem Okręgowym. Trwał ponad rok, był trudny, bo choć świadków teoretycznie powinno być wielu, to niewielu tak naprawdę coś widziało. Ale sąd odtworzył ostatnie chwile życia Tomka.
- Gdy zaczął się występ Mandaryny Norbert i Krzysztof z żonami stali wśród widowni. Tomasz zaczął z koleżanką schodzić w dół, z korony amfiteatru, przed scenę - relacjonował te ustalenia sędzia Klaudiusz Senator. - Rozpychał się, nie mówił przepraszam, świadkowie mówili, że szedł jak czołg.

Tomek nie był wtedy trzeźwy. Koleżanka szybko zdecydowała się wrócić na górę. Tomek został jeszcze, ale nie na długo. Wkrótce i on ruszył schodami w górę. I wtedy natknął się na dwa znane nam już małżeństwa. Oni też - jak to ustalono w procesie - mieli w żyłach alkohol.

TO BYŁO TYLKO POPCHNIĘCIE

- Idąc, Tomasz popchnął Norberta. Ten go odepchnął - od tego przypadkowego starcia wszystko się - zdaniem sądu - zaczęło. Gdy pchnięty po raz drugi Norbert upadł, Tomek zaczął uciekać. A za nim ruszyć miała pogoń. - Krzysztof złapał uciekającego za ubranie. Tomasz upadł - opisywał dalej sędzia przebieg wypadków. - Wtedy napastnicy zaczęli go bić.

Było ich, jak to ustalili śledczy, troje: Norbert, jego żona Iwona i Krzysztof. - Zadawali ciosy w tułów, głowę, kopali. Tomasz już się nie bronił - mówił sędzia. - W pewnym momencie Norbert zadał mu dwa ciosy nożem.
Jeden cios trafił w plecy, drugi w serce. W końcu zareagował ktoś - do dziś nie wiadomo kto - z publiczności. Napastnicy odstąpili, Tomek zaczął uciekać. Dotarł na koronę amfiteatru, przed bar z hot dogami. Widział plamy na swoim ubraniu. Ale cały czas myślał, że czymś się ubrudził, może właśnie jakimś sokiem. Dzwonił do znajomych, żeby przywieźli mu czyste ubranie. Ale gdy oni dotarli na Kadzielnię, Tomka już tam nie było. Bo karetka zawiozła go do szpitala.

ŻMUDNY PROCES

Apele w mediach, żmudne gromadzenie zdjęć i nagrań z imprezy - między innymi dzięki temu udało się znaleźć świadków tych dramatycznych wydarzeń. Na podstawie ich zeznań kilkanaście dni po tragedii zatrzymano, a później postawiono przed sądem całą trójkę: 32-letniego Norberta, jego 28-letnią żonę Iwonę i 31-letniego kolegę. Oskarżono ich o śmiertelne pobicie Tomka, z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Ale na tym etapie nie ustalono, kto tego narzędzia użył.

Cała trójka nie przyznawała się do winy. Owszem, szarpali się z kimś, ale według nich skończyło się na wymianie ciosów pięściami. Tyle że wersje samych oskarżonych różniły się od siebie. A później pojawiały się zeznania kolejnych osób. Opowiadali o dwóch mężczyznach i kobiecie, którzy bili leżącego człowieka. Jedni w napastnikach rozpoznawali oskarżonych, inni nie. Zeznawało nawet dwóch świadków incognito, przesłuchiwanych na odległość za pośrednictwem specjalistycznej aparatury. Ważna dla sprawy okazała się historia, którą opowiedział w sądzie pewien osadzony z kieleckiego Aresztu Śledczego. Przez jakiś czas mężczyzna siedział w jednej celi z Krzysztofem. I oto, co miał od niego usłyszeć: - Był roztrzęsiony. Mówił, że to głównie jego kolega bił tamtego chłopaka. Że w momencie, gdy ten bity leżał skulony na ziemi, to kolega uniósł lewą rękę do góry i prawdopodobnie wtedy mógł go ugodzić nożem. Że widział na prawej nogawce kolegi krew. Zapytałem go, czy nie mógł jakoś temu zapobiec. Odpowiedział: - Jak miałem to zrobić, skoro kolega cały czas nosił przy sobie nóż.

ZA DUŻO PRZEMOCY...

- Za dużo w tym kraju jest przemocy, w wyniku której giną młodzi ludzie. Za takie czyny sprawcy muszą być surowo karani - mówił w sądzie ojciec Tomka, który w procesie był oskarżycielem posiłkowym. - Jestem głęboko przekonany, że oskarżeni są winni śmierci mojego syna. Chcieli go zabić, jakby wyrządził im wielką krzywdę.
Nie zostawił też suchej nitki na organizatorach imprezy. - Ochrona i organizatorzy nie zrobili nic, aby zapewnić bezpieczeństwo i porządek. Widzowie nie byli sprawdzani. Można sądzić, że ochrona przyszła oglądać koncert, a nie pracować - oceniał.

W mowach kończących proces obrońcy sugerowali, że nie jest pewne, iż przed sądem zasiadły właściwe osoby. Podkreślali, że żaden ze świadków zdarzenia nie widział w rękach oskarżonych noża. Oskarżeni małżonkowie z płaczem prosili sąd o uniewinnienie. Tylko Krzysztof nie zapierał się, że jest całkowicie bez winy. Przyznawał się do pobicia, ale zapewniał, że nie miał pojęcia o ciosach zadawanych nożem. Prosił sąd o sprawiedliwy wyrok.

DRAMATYCZNY FINAŁ

Końcówka sprawy obfitowała w dramatyczne zwroty akcji. Sąd wyznaczył termin ogłoszenia wyroku, ale nieoczekiwanie proces na krótko wznowiono. Sędzia chciał bowiem uprzedzić, że może zmienić zarzut Norbertowi - i przyjąć, że to właśnie on zadał ciosy nożem, które doprowadziły do śmierci Tomka. Ostateczną decyzję przesunięto o jeden dzień. Ale zaczęły piętrzyć się problemy. Norbert trafił do szpitala, bo podobno tak bardzo przejął się zapowiedzią sądu. Trzeba było wysłać tam biegłego lekarza, który orzekł, że stan mężczyzny nie jest aż tak zły, żeby nie mógł stawić się w sali rozpraw. Gdy udało się wreszcie zgromadzić wszystkie potrzebne osoby i sąd po naradzie chciał już zacząć ogłaszanie wyroku, nieoczekiwanie pani prokurator złożyła wniosek o wznowienie procesu. Chciała przesłuchać jeszcze jednego świadka - matkę Krzysztofa, która dopiero w tej ostatniej chwili wyraziła chęć złożenia zeznań. Ale sąd ten wniosek odrzucił. Wreszcie, po ponadpięciogodzinnym oczekiwaniu, udało się ogłosić wyrok.

WYROK I ŁZY

Norbert, pracujący jeszcze niedawno jako kierowca karetki, ma spędzić w więzieniu 9 lat. Sąd uznał, że to on wbił nóż w serce Tomka. - Nie ma na to dowodu bezpośredniego. Ale nie musi być. Jest za to szereg poszlak, które w sposób niewątpliwy na ten fakt wskazują - uzasadniał sędzia Klaudiusz Senator. - Norbert nie miał zamiaru zabić, ale powinien przewidzieć, że jego działanie spowoduje taki właśnie skutek.

Żonę Norberta, Iwonę, sąd skazał na 2 lata więzienia. Krzysztof usłyszał wyrok 2 lat i 8 miesięcy. Oboje uznano winnymi pobicia. - Przecież ja nie miałem żadnego noża! Nie zrobiłem tego - krzyczał Norbert, gdy wyprowadzano go z sali w kajdankach. Bo sąd zdecydował, że on jako jedyny trafi od razu do aresztu. Jego matka też nie mogła pogodzić się z wyrokiem. - Będziemy apelować. Nie ma żadnych dowodów na to, że to mój syn użył noża - mówiła ze łzami.

Bliscy Tomka też płakali. - Nic nam nie wróci syna - mówił ojciec. - Czuję pewien niedosyt, według mnie kary są zbyt łagodne.
- Tylko jedna rzecz mogłaby mnie ucieszyć. Gdyby mój syn stanął przede mną i powiedział "mamo nie płacz" - dodawała matka.
W domu za Tomkiem wciąż tęskni jego mały synek. - I co ja mam mu odpowiedzieć, gdy pyta: "Mamo, dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego właśnie mój tata nie żyje?" - żona Tomasza kręci głową. Na takie pytania nie ma dobrych odpowiedzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie