Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tradycja Cichociemnych - otwarte spotkanie we Włoszczowie. Dlaczego pierwsi Cichociemni nie wylądowali w lasach koło Włoszczowy?

red
Bombowiec Armstrong Whitworth „Whitley” na fotografii wykonanej około 1940 roku.
Bombowiec Armstrong Whitworth „Whitley” na fotografii wykonanej około 1940 roku. internet
Klub Strzelecki w Krasocinie, we współpracy ze Starostwem Powiatowym we Włoszczowie oraz Domem Kultury we Włoszczowie organizuje przedsięwzięcie edukacyjno-kulturalne nawiązujące do pierwszego zrzutu żołnierzy elitarnej formacji „Cichociemni”, którego zamierzano dokonać w lasach koło Włoszczowy. Wydarzenie odbędzie się w piątek, 28 lutego we włoszczowskim Domu Kultury. Początek o godzinie 11.

W programie organizatorzy chcą uwzględnić zarówno część przedstawiającą Cichociemnych w ujęciu historycznym oraz ich współczesne dziedzictwo, jak też prezentacje przygotowane przez kontynuatorów tej tradycji, w szczególności dotyczące Jednostki Wojskowej GROM. Wydarzenie zatytułowane „Jednostka Wojskowa GROM jako spadkobiercy tradycji Cichociemnych” będzie miało charakter otwarty. Prelegentem będzie pułkownik Piotr Gąstał, były dowódca GROM.

- Serdecznie zapraszam do Włoszczowy, gdzie pamięć o wydarzeniach z tego dramatycznego okresu naszej historii jest nadal żywa i podtrzymywana - mówi Dominik Brymerski, prezes Klubu Strzeleckiego Krasocin, głównego organizatora wydarzenia. Patronat nad wydarzeniem objął między innymi burmistrz Włoszczowy Grzegorz Dziubek.

Jak to było z pierwszym zrzutem Cichociemnych na polskie ziemie - poniżej ciekawy materiał Iwony Boratyn.

Była zimna lutowa noc 1941 roku. Nad okupowaną Polską pojawia się brytyjski samolot. Z jego pokładu skacze trzech spadochroniarzy. To pierwsi polscy cichociemni zrzuceni nad ojczyzną. Na lotnisku cichociemnych żegnał generał Kazimierz Sosnkowski. - „Macie udowodnić, że łączność z krajem jest w naszych warunkach możliwa” - powiedział do odlatujących do kraju żołnierzy. Oznaczony literami NF-B „Whitley” z cichociemnymi skierował się najkrótszą drogą w kierunku Polski, przez Düsseldorf i Berlin. Warunki transportowe w maszynie były wyjątkowo spartańskie. Polscy skoczkowie leżeli na gołej, zimnej podłodze. Lot przebiegał spokojnie...

Pierwszy zrzut pierwotnie miał nastąpić 20 grudnia 1940 roku. Akcja została odwołana. Kolejny termin wyznaczono na noc z 15 na 16 lutego 1941 roku. Kryptonim pierwszego zrzutu brzmiał "Adolphus". Cichociemni mieli wylądować w okolicach Włoszczowy. Przez błąd w nawigacji stało się to niedaleko wsi Dębowiec w okolicach Cieszyna na Śląsku. Ten teren był już włączony do III Rzeszy. W nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku wylądowali rotmistrz Józef Zabielski "Żbik", kapitan Stanisław Krzymowski "Kostka" i kurier Czesław Raczkowski "Włodek".

Dowódcą akcji był pochodzący z Wąwolnicy major pilot Stanisław Krzymowski (używał pseudonimów „Kostka”, „Stefan” oraz „Ikar”). W zrzucie uczestniczył także, urodzony we wsi Małochwiej koło Krasnegostawu, bombardier Czesław Raczkowski (pseudonim „Janek”, „Orkan”, „Włodek”). Ich towarzyszem był pochodzący z Litwy rotmistrz Józef Zabielski pseudonim „Żbik”. Kim byli ci młodzi żołnierze? Na przykład Stanisław Krzymowski uczył się w gimnazjum w Lublinie, a gdy wybuchła I wojna światowa, uciekł ze szkoły, żeby zapisać się do legionów. Musiał powiedzieć, że jest starszy, czyli ma 17 lat, żeby go przyjęto.

Mieli ze sobą cztery zasobniki z zaopatrzeniem, czyli z radiostacją, sprzętem świetlno-sygnalizacyjnym, bronią i materiałami wybuchowymi. Lot, w którym mieli za chwilę uczestniczyć, był eksperymentem. Po raz pierwszy do okupowanej Polski mieli skoczyć ze spadochronami cichociemni – świetnie wyszkoleni, między innymi w Szkocji żołnierze Armii Krajowej. Samolot leciał najkrótszą trasą nad okupowaną Europą: nad holenderskim wybrzeżem, potem skierował się na południe od Berlina, nad Wrocław, Częstochowę i w końcu znalazł się nad Włoszczową. Pół godziny po północy dowódca samolotu dał znak, że są już nad Polską.

Nad Düsseldorfem samolot dostał się w ogień artylerii przeciwlotniczej. Stolica Niemiec została ominięta od południa, a dawną polską granicę zamierzano przekroczyć w pobliżu Cieszyna. Gdy Polacy dowiedzieli się, że są nad terytorium kraju wpadli w euforię. Józef Zabielski wspominał: „Serce wali nam w piersi, tak jakby pęknąć chciało. Podbiega pod samo gardło. Jesteśmy bardzo wzruszeni”.

Nad Polską pilot, porucznik Keast, zauważył niepokojąco niski stan paliwa w zbiornikach. Mogło go zabraknąć na powrót do bazy. Samolot zatoczył koło i zapadła decyzja o skoku.

Pierwszy ruszył „Kostka”, następnie poleciały zasobniki z bronią, potem wyskoczył „Żbik” i na końcu „Orkan”. Samolot zawrócił. Piloci pozostali nieświadomi, że popełnili koszmarny błąd. Wskutek nieprawidłowej nawigacji Polaków zrzucono nie pod Włoszczową tylko w rejonie wsi Dębowiec, w okolicach Skoczowa na Śląsku Cieszyńskim. Aż 140 kilometrów od pierwotnego punktu przeznaczenia!

Ponieważ skoczkowie mieli przecież znaleźć się 8,5 kilometra od Włoszczowy, czekali tam na nich między innymi żołnierze Armii Krajowej oraz cywile, którzy mieli ich odebrać. Ale nikt nie usłyszał przelatującego samolotu, nie zapalono więc świateł, które miały być sygnałem do zrzutu. Żołnierze skoczyli 138 kilometrów od zrzutowiska, na teren przyłączony do Rzeszy. Nie był to jednak koniec problemów. Major Józef Zabielski uszkodził sobie staw skokowy. Nieco później, kiedy skoczkowie się rozdzielili, Czesław Raczkowski został zatrzymany przez Niemców. Pomogła historia, którą cichociemni wymyślili przed skokiem. Raczkowski „przyznał się” do bycia przemytnikiem i został ukarany trzymiesięcznym więzieniem. Udało mu się z żołnierzami z Batalionów Chłopskich, którzy zapłacili grzywnę. Dzięki pomocy mógł kontynuować podróż do Warszawy. Do stolicy dotarli wszyscy trzej skoczkowie.

W każdą akcję było zaangażowanych kilkadziesiąt osób. Każdy miał przydzielone konkretne zadanie. Skoczków błyskawicznie przechwytywał oficer z Komendy Głównej i transportował ich, zwykle koleją, do Warszawy. Tam zajmowały się nimi tak zwane ciotki. To one przygotowywały cichociemnych do życia w stolicy. Było to konieczne, gdyż ci ludzie przez parę lat nie widzieli Warszawy, a ta podczas okupacji zmieniła się ogromnie.

Po zrzuceniu polskich żołnierzy brytyjski bombowiec wrócił do Anglii. Paliwo, które zostało w zbiorniku maszyny, starczyłoby jeszcze tylko na około 15 minut lotu. Za ten historyczny lot dowódca kapitan Francis Keast został odznaczony przez polskie władze Krzyżem Virtuti Militari, a członkowie załogi Krzyżem Walecznych.

Ponieważ w ręce Niemców wpadły wszystkie zasobniki, skoki kolejnych cichociemnych zostały na jakiś czas wstrzymane. Kolejny odbył się dopiero dziewięć miesięcy później – w listopadzie 1941 roku. Kolejne zrzuty były już lepiej przygotowane. Skoczkowie nie lądowali na dzikich zrzutowiskach, gdzie nikt na nich nie czekał. Wymyślono sygnały, dzięki którym było wiadomo, że zrzut w ogóle jest planowany.

- Pierwsze zrzuty, pierwsze próby lotniczego kontaktu Zachodu z krajem były nieudane. Przede wszystkim odbywały się w terenie niezabezpieczonym, bez ekipy asekurującej i sygnalizacji. Totalnie na dziko! To wszystko przynosiło straty, zarówno materialne, jak i ludzkie. Jednak na podstawie tych doświadczeń opracowano cały mechanizm odbioru. Jeśli na przykład samolot nadawał sygnał, a ziemia nie odpowiadała, albo odpowiadała nieprawidłowo, to pilot miał obowiązek zawrócić. Nic nie zrzucano, nikt nie skakał. Po pięciu godzinach w powietrzu cała ekipa kolejne pięć leciała do Wielkiej Brytanii - wspominał Ryszard Witkowski pseudonim "Orliński”, żołnierz Armii Krajowej.

W czasie okupacji był jednym z tych, którzy odbierali zrzuty cichociemnych z Wielkiej Brytanii. - Zrzucony ładunek trzeba było przede wszystkim odebrać, a później przetransportować do magazynu. A nie było to łatwe, bo mówimy o kilkusetkilogramowych pakunkach, a samochodów wówczas nie mieliśmy. Pomagali nam mieszkańcy okolicznych wsi. Użyczali nam furmanek, a nawet sami nimi powozili. Swoją drogą to byli bohaterowie, gdyż doskonale wiedzieli, że wiozą „śmierdzący” towar, a mimo to nam pomagali. Nigdy nie byłem przy rozładowywaniu tych zasobników, ale widziałem, co trafiało do naszego magazynu. A po zrzutach pojawiały się w nim rozmaite rzeczy, głównie broń – pistolety maszynowe i broń ręczna, a także materiały minerskie i wybuchowe - opowiadał.

Spośród 316 Cichociemnych, zrzuconych do okupowanej Polski, 97 doświadczyło aresztowania przez NKWD, a wielu z nich więzienia i niewolniczej pracy w łagrach. Ostatni zrzut odbył się 27 grudnia 1944 roku. Z przerzuconych do Polski żołnierzy w czasie wojny zginęło 103, w tym 10 podczas lotu lub skoku, a 84 w walce lub zostało zamordowanych przez Gestapo, 10 zażyło truciznę po aresztowaniu. Na dziewięciu wykonano po wojnie karę śmierci na podstawie wyroków sądów w okresie stalinizmu. Ostatnim żyjącym cichociemnym jest kapitan Aleksander Tarnawski (pochodzi ze Słociny, w dawnym powiecie rzeszowskim), który skoczył w nocy z 16 na 17 kwietnia 1944 roku, w ramach operacji „Weller 12”. Jest z wykształcenia chemikiem. Mieszka w Gliwicach. 7 września 2014 roku, w wieku 93 lat, wykonał w tandemie spadochronowym kolejny skok spadochronowy z żołnierzami jednostki GROM imienia Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej.

Ostatnie słowo niech należy do Ryszarda Witkowskiego, który po wojnie został lotnikiem: - "Cichociemni to byli ludzie, których tak bardzo wówczas brakowało! To byli żołnierze wykształceni, specjaliści od dywersji, łączności, materiałów wybuchowych. To jaką rolę odgrywali, najlepiej świadczą postacie – majora Jana Piwnika, „Ponurego”, który przeprowadził akcję uwolnienia polskich oficerów Armii Krajowej z więzienia w Pińsku, albo Stanisława Jankowskiego, „Agatona”, który był adiutantem generała Tadeusza Bora-Komorowskiego oraz najlepszym specjalistą od wytwarzania fałszywych dokumentów. Niemcy bez trudu się na nie nabierali. Takich umiejętności w kraju nie miał nikt! I to była ta wartość cichociemnych! W Polsce Armia Krajowa mogła liczyć na takich smarkaczy jak ja, którzy owszem, potrafili nauczyć się dobrze strzelać, ale nic poza tym. Cichociemni to była inna liga."

Iwona Boratyn, rzecznik prasowy Urzędu Gminy Włoszczowa

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie