Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zofia Łachut - Anioł Dobroci po zawale

Iza BEDNARZ [email protected]
Tegoroczny Anioł Dobroci - Zofia Łachut dzieli wolontariat z opieką nad ukochanym wnuczkiem Bartoszem.
Tegoroczny Anioł Dobroci - Zofia Łachut dzieli wolontariat z opieką nad ukochanym wnuczkiem Bartoszem. A. Piekarski
Zofia Łachut została nagrodzona tytułem Anioł Dobroci za niesienie pomocy innym. Rozmawiamy z nią o tym, czy wolontariusz może się wypalić

* Chciałabym, żebyśmy się cofnęły do momentu, kiedy pani córka zachorowała na cukrzycę typu pierwszego. Co pani wtedy przeżyła?

- Paulina miała niecałe 10 lat. To było w czerwcu w 1991 roku, kiedy przyjechał do nas Jan Paweł II. Staliśmy z całą rodziną przed katedrą w Kielcach, czekając, aż wyląduje samolot, zdążyliśmy przywitać Ojca Świętego, uczestniczyliśmy we mszy świętej, a po południu pojechaliśmy z Paulinką do szpitala. Cukrzycę wykryto u niej przez przypadek, córka miała niedobór hormonu wzrostu, prowadziła ją pani profesor Dziatkowiak z Krakowa, a w Kielcach pan doktor Mieczysław Szalecki ze Szpitala Dziecięcego. Oddając Paulinę na oddział, gdzie wtedy leczono białaczki, cukrzycę i inne zaburzenia endokrynologiczne, przeżyłam szok. W sali obok była dziewczynka umierająca na białaczkę. Bałam się, że moje dziecko też umrze. Na drugi dzień Paulina została przewieziona do kliniki dziecięcej w Prokocimiu w Krakowie, gdzie powiedziano mi, że to będzie choroba do końca życia.

* Jak pani przyjęła wiadomość, że córka będzie chora do końca życia?

- Bałam się, co się stanie z moim dzieckiem, jak my sobie wszyscy teraz poradzimy. Po tym pierwszym szoku zaczęto nas, rodziców, krok po kroku uczyć, co to jest cukrzyca typu pierwszego. Codziennie rano wchodziliśmy na oddział w białych fartuchach, mierzyliśmy poziom cukru, wykonywaliśmy samodzielnie wszystkie czynności pod okiem pielęgniarek, żeby potem w domu radzić sobie z chorobą i swoim dzieckiem.

* Co było najtrudniejsze dla pani i rodziny?

- Zaakceptowanie, że to jest choroba, z którą trzeba się zmagać do końca życia. Paulina w ogóle nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Buntowała się przez cztery lata, nie chciała sobie wykonywać wkłuć. Na początku robiliśmy zastrzyki z insuliny normalną strzykawką, gotowaliśmy sprzęt, potem mieliśmy strzykawki-insulinówki, peny, przeszliśmy całą ewolucję sprzętu dla cukrzyków. Wypożyczyłam stary, ciężki glukometr, który podawał bardzo umowne poziomy cukru, paski odczytywało się na specjalnej skali kolorów, jak papierek lakmusowy, wiadomo było, że taki kolor oznacza cukier załóżmy od 120 do 140. Wtedy nikt z rodziców nie chciał przyjąć do wiadomości, że to choroba do końca życia. Każdy pytał, gdzie można jechać, żeby ją wyleczyć. Każdy szukał ratunku, w różnych seansach terapeutycznych. Po czterech latach zrozumiałam, że jednak nie ma na świecie nic takiego, co by wyleczyło cukrzycę. Trzeba z nią żyć i bardzo precyzyjnie zaplanować każdy dzień co do wysiłku, ilości insuliny, przeliczać na wymienniki węglowodanowe wszystko, co dziecko je, pamiętać o kontroli cukru. Człowiek się mobilizuje, bo nie ma innego wyjścia.

* Często matki chorych przewlekle dzieci boją się o nie, są nadopiekuńcze, pani pozwoliła Paulinie trenować karate.

- Paulina trenowała karate przed zachorowaniem i nie chciałam jej tego przerywać. Ona bardzo lubiła karate, a ja chyba nie przypuszczałam, że coś złego może się stać. Tomasz Kęćko, który prowadził zajęcia, wiedział, że jest chora. Któregoś dnia przywiózł ją do domu, bo źle się poczuła. Myślę, że to był po prostu ciężki dzień, skumulowały się stresy, wysiłek, przeciążenie. Wróciła na treningi, ale trenowała już mniej, a potem zapisałam ją na tańce. Chciałam, żeby robiła to, co lubi, nie chciałam jej ograniczać z powodu choroby.

* Po co zaangażowała się pani w Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom i Młodzieży Chorej na Cukrzycę, mało było pani własnych kłopotów?

- Wcześniej w Kielcach działało Koło Dzieci Chorych na Cukrzycę przy Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, ale upadło. Lekarzom ze Szpitala Dziecięcego bardzo zależało, żeby reaktywować rodziców. Zrobiliśmy wspólnie mikołajki. Wtedy wyszło, że dzieciom jest bardzo potrzebne takie wsparcie, żeby czuły, że nie są same ze swoją chorobą, że ktoś się o nie troszczy, ma dla nich upominki, może pomóc w zorganizowaniu wyjazdu na turnus rehabilitacyjny. Bardzo nam wtedy pomógł doktor Mieczysław Szalecki, który był opiekunem stowarzyszenia, doradzał w skonstruowaniu statutu, zapewnił pomoc prawnika. Nikt z rodziców nie chciał się zgłosić do prowadzenia stowarzyszenia, każdy miał swoje problemy, a ja, ponieważ od dziecka pracowałam społecznie, pomyślałam sobie: spróbuję, co mi tam!

* Jakie było pani pierwsze poważne zadanie w stowarzyszeniu?

- Pojechaliśmy z 28 dzieciakami na turnus do Sanoka, razem z klubem karate Tomasza Kęćko i Krzysztofa Borowca. Byli z nami lekarze i pielęgniarki z oddziału doktora Szaleckiego, to była dla nas ogromna pomoc. Byli też "kaowiec", wychowawcy, opiekunowie. Dzieciaki miały codziennie ćwiczenia, treningi, basen, dla chętnych biegi. Pan Kęćko dostosował treningi dla naszej grupy i ludzie z zewnątrz nie odróżniali, które dzieci są chore, bo one funkcjonowały jak zdrowe.

* Jak one się czuły, kiedy wróciły z Sanoka? Co się tam wydarzyło?

- Zaczęła się wielka integracja, te same dzieci spotykają się teraz na turnusach, odwiedzają się, zawiązały się wspaniałe przyjaźnie, wyjeżdżają same na wycieczki, rodzice wymieniają doświadczenia. Do stowarzyszenia należy obecnie 130 dzieci, z rodzicami to jest ponad 200 osób, a zaczynaliśmy od 35-40. Dzieciaki korzystają z edukacji, wycieczek, wyjazdów na turnusy rehabilitacyjne, latem na kolonie, zimą na narty, robimy warsztaty plastyczne, konferencje szkoleniowe i zloty o ogólnopolskim zasięgu. Nasze dzieciaki korzystają za darmo ze wszystkich imprez integracyjnych, dokładamy też do wypoczynku indywidualnego dzieci ze stowarzyszenia. Od 2006 roku jesteśmy organizacją pożytku publicznego i mamy odpisy z 1 procenta.

* To się udało, ale porażki też się zdarzają…

- Muszę się przyznać, że to był mój wielki błąd, że wszystko wzięłam na siebie. Ludzie byli nauczeni, że pani Zosia załatwi, nawet wnioski na turnusy rehabilitacyjne sama zanosiłam, bo gdybym czekała, aż każdy pojedynczo dostarczy, połowa dzieci nie pojechałaby na wakacje. Nie wolno ludzi wyręczać, to wcale nie pomaga, przeciwnie, trzeba pokazywać, że nic nie ma za darmo, że każdy może coś od siebie dołożyć, dać jakąkolwiek pomoc. Często ludzie wykorzystują stowarzyszenie w ten sposób, że dostarczą dziecko na dworzec, po wakacjach odbiorą z pociągu i na tym się kończy ich udział w stowarzyszeniu. Ja tłumaczę zawsze, że to, co sobie sami załatwimy, to w ten sposób pomagamy naszym dzieciom. Ale są i rodzice, którzy wspaniale pomagają, kolportują nasze ulotki o 1 procencie wśród swoich znajomych, sąsiadów, zaprzyjaźnionych przedsiębiorców, zachęcają, tłumaczą. Takie bezpośrednie kontakty dają najwięcej. W pierwszym roku działania mieliśmy z 1 procenta 3 tysiące złotych, w tym roku około 120 tysięcy, to już jest początek, za który można wysłać dzieci na turnus rehabilitacyjny.

* Stowarzyszenie inicjuje przeróżną pomoc, pamiętam, jak kilka lat temu zrobiliśmy wspólną akcję dla wielodzietnej rodziny ze Smykowa, w której troje dzieci było chorych na cukrzycę.

- W tym roku następne zachorowało. Oni nie przyjeżdżają na zebrania, bo za to, co matka wydałaby na busa, można ugotować obiad. Pamiętamy o tej rodzinie, nasza sekretarz zawozi im paczki i pomoc żywnościową przed każdymi świętami. Staramy się zawsze zabierać na turnus dzieci z biednych rodzin, których nie stać na wakacyjny wypoczynek, dostajemy takie dane z poradni. W tym roku na koloniach w Rytrze było z nami 10 dzieci z biednych rodzin. Właśnie ze względu na trudną sytuację rodzin rozszerzyliśmy działalność stowarzyszenia na dzieci chore na inne schorzenia. Jak robiłam dwa lata temu zestawienie, okazało się, że ponad 70 matek z naszego stowarzyszenia samotnie wychowuje dzieci. Często w tych niepełnych rodzinach jedno dziecko chore jest na cukrzycę, a drugie np. na padaczkę. Jak zabierzemy jedno na turnus z mamą, to drugie nie ma z kim zostać i dlatego rozszerzyliśmy nasz statut, żeby te inne też mogły skorzystać.

* Przeszła pani kompletne szkolenie wolontariackie w Centrum Wolontariatu w Kielcach, ukończyła Akademię Lidera, dalej działa pani jako wolontariusz przy Stowarzyszeniu Centrum Wolontariatu, współpracuje ze Świętokrzyskim Stowarzyszeniem "Amazonki", Stowarzyszeniem Chorych na SM. Po co pani ten wolontariat, nie wystarczy samo stowarzyszenie?

- Ja jestem dzieckiem pokolenia wojennego, moi rodzice byli w obozie, szczęśliwie udało im się wrócić, ale tato zmarł bardzo młodo z powodu powikłań krążeniowych, wtedy dopiero zaczynało się mówić o syndromie obozu koncentracyjnego. Zostałam sama z mamą. Musiałam coś zrobić ze swoim życiem, jakoś zabezpieczyć się finansowo, przecież nie mogłam liczyć tylko na mamę. Od początku działałam w różnych organizacjach, byłam zuchem, harcerką, przewodniczącą w Związku Młodzieży Socjalistycznej, Polskim Czerwonym Krzyżu, Lidze Ochrony Przyrody. Ciekawi mnie poznawanie, działanie, wolę więcej wiedzieć niż nie wiedzieć. W drugim roku działalności naszego stowarzyszenia pomyślałam, że muszę się douczyć, bo stowarzyszenie mi się rozrosło, coraz więcej dzieci oczekiwało pomocy. Przeczytałam na plakacie na ulicy, że jest spotkanie dla organizacji pozarządowych, na którym można się dowiedzieć, jak funkcjonować w takiej organizacji, jakie są misja i cele wolontariatu. Weszłam do kamienicy przy Sienkiewicza, zapytałam, czy mogę z tego skorzystać i tak poznałam Małgosię Misztelę, która pokierowała moją drogą wolontariusza. Po szkoleniu zapytałam, jak mogę jako wolontariusz pomóc w Centrum Wolontariatu i zaczęłam współpracować z tym centrum, potem ze Świętokrzyskim Klubem "Amazonki", Stowarzyszeniem Chorych na SM. Pomagałam wszędzie, jeśli ktoś chciał.

* Wkręciła pani w wolontariat rodzinę. Paulina skończyła kurs masażu i przez pewien czas masowała dzieciaki ze stowarzyszenia, w 2001 roku cała pani rodzina zwyciężyła w ogólnopolskim konkursie dla wolontariuszy w kategorii wolontariat rodzinny. Czy córki przejmują tradycję rodzinną?

- Teraz mają własne rodziny. Paulina szczęśliwie, pomimo cukrzycy, urodziła synka, pracuje. Ale dalej, mimo zabiegania, spotykamy się co tydzień na rodzinnym obiedzie, a po kawie i ciasteczku siadamy do komputera, uzupełniamy wnioski o dofinansowanie, dopracowujemy dokumenty, bo w organizacji pozarządowej jest coraz więcej papierkowej roboty. Co tydzień obiecuję dziewczynom, że następnym razem spotkamy się już na luzie…

* Nie czuje się pani zmęczona wolontariatem? Czy społecznika nie dotyczy problem wypalenia?

- Myślę, że społecznik też się może wypalić, sama jestem po zawale, muszę zwolnić tempo życia, ale nie zrezygnuję z wolontariatu, bo dalej mnie pociąga i jest treścią mojego życia, tylko muszę trochę zmniejszyć intensywność tej pracy. Ta statuetka, którą dostałam, nie zwalnia mnie z pomagania innym. 15 listopada, z okazji Dnia Cukrzyka, organizujemy na Rynku w Krakowie marsz Ogólnopolskiej Federacji dzieci Chorych na Cukrzycę. Będziemy apelować w sprawie młodzieży, która przekroczyła 18. rok życia, ale zachorowała na cukrzycę wcześniej i była leczona pompami insulinowymi. Według obowiązujących przepisów, oni nie mają już prawa do refundacji wkłuć do pomp insulinowych. Ci ludzie dopiero wchodzą w życie, nie zarabiają tyle, żeby móc utrzymać samodzielnie pompę, będą musieli zrezygnować z tego leczenia i wrócić do mniej doskonałych metod. A przecież kiedyś będą chcieli założyć rodziny, mieć dzieci, jak to zrobić, jeśli nie będą mieli prawidłowo prowadzonej cukrzycy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie