13 listopada VIII Maraton Kampinoski
- Ze zdjęć wydaje się, że to tak fajnie i naprawdę wystrzałowo. Cudne klimaty, pierwsze miejsce na podium, piękne trofea, wspólny braterski bieg... I tyyyyle świeżego powietrza. Ale to tylko otoczka, wisienka na torcie, a kulisy królewskiego dystansu są zgoła inne...
Ja i Maciej zapisaliśmy się na Maraton Kampinoski rok temu, a ja miałam go na uwadze od dwóch lat, kiedy to przebiegł go nasz kolega z grupy Robert Jastrzębski. Wtedy powiedział: "Chcesz się umęczyć? Lubisz doły, piach, górki i korzenie? Pobiegnij Kampinos!"
No i zaiskrzyło! Umęczyć się do upadłego! Zachłysnąć nadmiarem tlenu! Podbić dzikie tereny! Prześcignąć najwytrwalszych! Kampinos musi być mój! - mówi Agnieszka, dla której to już nie pierwsze zawody w biegach.
Brat dał się namówić
Maciej Rudnicki łatwo dał się namówić. To wytrawny biegacz górski, choć ostatnio przymusowo nieco przystopował. - Nie miałam wątpliwości, że podoła. Miała to więc być wspaniała braterska rywalizacja na łonie natury, w końcu ja i Maciek razem na naszym ulubionym crossowym maratonie. No i było fajnie, z adrenaliną i euforią... Na pierwszych 20 km, a potem zaczął się prawdziwy cross - tłumaczy Agnieszka. Na początku było równo i miarowo po górkach, piachach i licznych korzeniach - tempem 4:50. Bardzo rześko, pięknie i energicznie. - Myślałam sobie - tak naprawdę niewiele trzeba, by dobrze przebiec Maraton! Leśne powietrze niezmiennie dodaje mi skrzydeł. Nie muszę nawet jeść, wystarczy łyk wody co kilka kilometrów - opowiada biegaczka.
Jak pewnie wielu się przekonało, prawdziwy maraton zaczyna się po 30 kilometrze. To wtedy siły niespodziewanie i błyskawicznie odchodzą. - I jeśli znikomo piłeś przez te 30 kilometrów, to teraz nie ma szans, aby to uzupełnić. Jeśli przez ostatnie dni oszczędzałeś spożycie węglowodanów, to teraz żaden energetyczny żel ci nie pomoże. Wręcz przeciwnie. Żołądek może łatwo się zbuntować. Teraz jest już na wszystko za późno... - zdaje relacje.
Przygody na trasie
Maciej po 27 kilometrach znacznie zwolnił, dokuczały mu skurcze łydek i sztywniejące ramiona oraz ręce. - Mi po 27 km jak zwykle nawalał odcinek biodrowy. Dwa razy zgubiliśmy się w lesie, bo trasa bardzo słabo oznakowana. Nadbiegaliśmy około 1500 m, ale mimo tego, nie widziałam przed sobą żadnej kobiety na trasie. Po 21 km zabrakło mi wody (wzięłam tylko 250 ml z nadzieją, że po drodze coś dadzą), a punkt nawadniający tylko jeden i to równo w połowie dystansu! Maciek wspomógł, ale i tak na ostatnich 5 km wahałam się, czy nie skorzystać z kałuży - żartuje Agnieszka.
- Po 30 km Maciej już jakieś 100 metrów przede mną... I wcale nie nie zamierzam go gonić! Jedyna nieustająca myśl - byle przeżyć... Byle dostąpić mety... Po 40 km punkt odżywczy. Maciej stanął, a wolontariusz krzyknął - już tylko 800 m do końca!
I wtedy pojawia się wybawienie! Jak za dotknięciem różdżki, czuję niesamowitą energię! Sztywne uda nagle odzyskują elastyczność! Suchość warg przestaje przeszkadzać! Coś mnie niesie, gna, porywa! I myślę nawet, że Maciek jest tuż za mną i próbuje mnie prześcignąć - tłumaczy Agnieszka.
W ostateczności Agnieszka zdobyła 1 miejsce w Open Kobiet z czasem
Wywiad z prezesem Jagiellonii Białystok Wojciechem Pertkiewiczem
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?