MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Bóg tak chciał

Sylwia BŁAWAT

Dzieci z Bartoszowin na tej drodze bawiły się od rana. Sanki śmigały jak bobsleje, aż iskry szły spod płóz. Śmiech, piski, radosne krzyki - to mieszkańcy okolicznych domów słyszeli cały dzień. Michał też jeździł na sankach. Też się śmiał w głos, beztroski, szczęśliwy. A potem czas się zatrzymał. Michał uderzył głową o zderzak samochodu, który wolno sunął w górę ulicy. Żył jeszcze chwilkę. Minuty. Może kilka, może kilkanaście. Umarł na poduszkach, na podłodze domu należącego do matki człowieka, który tym samochodem kierował.

W ubiegły piątek nad województwem świętokrzyskim przeszła śnieżna nawałnica. Zrywała dachy, linie elektryczne, zostawiała za sobą tumany białego puchu. Z domu, kto nie musiał, nie wyściubiał nosa, bo i nie bardzo się dało. Wiatr był przeraźliwy, śnieg wciskał się wszędzie. Nic chyba dziwnego, że kiedy w sobotni poranek dzieci zobaczyły za oknami kilkucentymetrową białą kołdrę, pierwsze, co przyszło im do głowy, to sanki. Dzieciom z Bartoszowin w podkieleckiej gminie Nowa Słupia też. Każdego roku miały tu takie miejsce, na którym się ślizgały. Ulicę, niezbyt ruchliwą, za to pochyłą, wystarczająco, by się rozpędzić i poszaleć.

Coś tu się musi stać

- Każdego roku dzieci bawiły się tu na sankach. Moja wnusia też. Jeździły tak szybko, że jak mnie mijały, to czułam tylko lodowaty podmuch - opowiada mieszkająca przy tej drodze matka 29-letniego Jacka, jednej z postaci tego dramatu, która sobotniego wieczoru już nigdy nie zapomni. - Czasem to sobie nawet tak myślałam, że coś tu się musi stać, żeby one przestały tak jeździć. No i stało się - kobieta pochyla głowę. Ale faktem pozostaje, że nikt dzieci z drogi nie przeganiał.

- Sam w ich wieku jeździłem tu na sankach - mówi Jacek bez cienia uśmiechu. - Wszyscy jeździli - opowiada. Jeździli, dopóki drogą nie przejechała piaskarka, bo gdy zasypała śnieg, zabawa była skończona. Tyle że w sobotę piaskarka tutaj nie dotarła. Od rana dzieci bawiły się więc w najlepsze. Raz za razem zjeżdżały ze wzniesienia, wracały na górę i znów zjeżdżały. I tak cały czas, raz po raz, aż śnieg wyślizgał się na lód. Kolejną rundę znaczyły dziecięcy śmiech i piski, jak to przy zabawie.

Kto dokładnie jeździł, tego do końca dziś nie wiadomo. Jedni mówią o dwóch parach sanek. Na jednych mieli jeździć starsi chłopcy, tacy, co to może już pokończyli po 15 lat. Na drugich, solidnych i ciężkich, młodsze chłopaki. We czterech. 11-letni Łukasz i jego młodszy brat oraz 13-letni Michał i jego młodszy brat. Kto wie, może saneczkowcy ścigali się? Może mijali się, żeby zabawa była jeszcze lepsza? Nawet zmrok nie przeszkadzał dzieciom beztrosko się bawić. W perspektywie miały niedzielę, wolne, więc czemu miałyby przestać?

Jakby coś przeczuwała

29-letni Jacek pracuje w kieleckim areszcie. W sobotę miał nocną służbę, zaczynającą się o godzinie 19, ale że to praca specyficzna, trzeba przychodzić do niej odpowiednio wcześniej. W normalną pogodę z Bartoszowin do Kielc jedzie się około 30-40 minut. Ale to nie był normalny dzień.

- Drogi potwornie śliskie, ta u nas - wyjeżdżona przez dzieci, skuta lodem - opowiada. Rosły, dobrze zbudowany. Przerażony. - Nie zdążyłem zmienić opon w samochodzie, bo zima nastała nagle, a gdy chciałem to zrobić w sobotę, okazało się, że nie ma takiej możliwości - po piątkowej nawałnicy nie było prądu, o wymianie opon tego dnia mogłem zapomnieć. Bałem się, czy auto w ogóle podjedzie pod górę i pojedzie w stronę Huty.

Właściwie kiedy Jacek jeździ do pracy, ma do wyboru dwie trasy. Którą wybiera, zależy od tego, czy jedzie sam, czy z kolegami. Jeśli sam - wybiera tę wiodącą w dół, na Lechów. Ale w przeciwnym razie musi jechać tą do góry, bo kolegów zabiera z Huty. Tak właśnie było w sobotę. Tyle że z góry chłopcy zjeżdżali na saneczkach.

Jacek wyszedł z domu zaraz po godzinie 17. Dwie godziny przed pracą. Żeby jechać powoli i żeby zdążyć zabrać kolegów.

- Syn ma półtoraroczną córeczkę. Za nic nie chciała go wypuścić z domu. Nie chciała mu zejść z rąk. Jakby coś to dziecko przeczuwało - matka Jacka nie może już powstrzymać łez.

Dzieci miały "radochę"

13-letni Michał nie mieszkał przy tej drodze, którą jechał Jacek. Dom jego rodziców i piątki rodzeństwa stoi nieco dalej, już przy wyjeździe z Bartoszowin na Kielce. Ale miejscowość nie jest duża, dzieciaki się tu znają, znają też wzniesienie przy wyjeździe na Lechów.

- W sobotę najpierw wyszedł na dwór najstarszy z moich synów, 15-latek - mówi matka Michała. Spod chustki wystaje farbowana na kasztanowo grzywka. Kobieta prowadzi do dużego pokoju w pięknym, przestronnym domu. Jest spokojna, opanowana, jakby do niej jeszcze nie dotarło, co się stało. Tylko czerwone obwódki wokół oczu świadczą, że tę noc przepłakała. Miała ich sześcioro - pięciu synów i córeczkę, malutką, trzymiesięczną. Teraz została jej piątka. - Najstarszy wrócił do domu i mówił, że dzieci jeżdżą z górki na sankach. Potem przyszli koledzy chłopców, wszyscy chcieli iść na sanki. "Nie idźcie" - mówiłam, ale mąż mnie przekonał. "Niech idą, potem będą marudzić, że nie pozwoliłaś" - powiedział.

No i poszli. Jej trzej synowie - najstarszy, 15-latek, 13-letni Michał i jeden z młodszych chłopców. Ilu ich tam po południu bawiło się przy tej drodze, nie wiadomo. Sanki śmigały po ulicy koło domów raz po raz. Śmiali się, przekrzykiwali.

- Dzieci miały "radochę" - mówią mieszkańcy, choć teraz, już po wszystkim, słowo "radocha" ledwie im przechodzi przez gardło.

Ratuj mi to dziecko

Tuż po godzinie 17 Jacek wyprowadził swojego "hyundaia" z podwórka. Ruszył w górę, w kierunku Huty. Wolno, bardzo wolno. Ujechał 20, może 30 metrów.

- Nawet gdybym chciał szybko jechać, nie dało się. Pod kołami był sam lód - mówi. Widział, że dzieci zjeżdżają na sankach. Ale co się stało, sam nie wie. Nikt zresztą nie wie. Ktoś mówi, że może z góry jechały dwie pary sanek. Chłopcy z jednych, mijając drugie, dotknęli je, może poruszyli, pchnęli. Sanki obróciło. Tarcia właściwie w ogóle nie było, ruszone sanki przeleciały na tę stronę jezdni, którą powoli pod górę sunął "hyundai".

- Zobaczyłem sanki przed autem. Uderzyły w prawy zderzak. Tyle - Jacek kryje głowę w dłoniach.

- Ktoś mi mówił, że dzieciaki pospadały z sanek. Został na nich tylko jeden chłopiec, ten, który siedział ostatni. Mój Michał. Tylko że już nie siedział, a leżał. I głową uderzył w zderzak, cała siła poszła na niego. Krew puściła mu się ustami, uszami... - matka Michała wie tyle, ile powiedzieli jej ci, co widzieli. Ona dotarła tam dopiero po chwili, gdy Michał już leżał w domu matki Jacka.

- Jacek wpadł do domu z zakrwawionym chłopcem na rękach. Mama, ratuj mi to dziecko! - błagał. Płakał, prosił. Położyliśmy chłopaczka na poduszkach, na podłodze - druga z matek nie umie opanować płaczu. Żal jej chłopca, który umierał w jej mieszkaniu, tuż koło stołu, na którym opiera teraz łokcie. Serce jej pęka, gdy myśli, co przeżywa jej własne dziecko. Jej Jacek.

Michał był ciężko ranny, w wypadku ucierpiał też drugi chłopiec - 11-letni Łukasz. Miał połamane żebra, otarcia, siniaki.

Umarł tu, na podłodze

Może gdyby w sobotę była lepsza pogoda, 13-letni Michał miałby jakieś szanse. Ale wieczorem znów padał śnieg, a i wiatr stawał się porywisty. To wcale nie jest takie mało ważne, jak się wydaje.

- Natychmiast zadzwoniliśmy na pogotowie. Prosiliśmy o śmigłowiec, żeby błyskawicznie zabrał rannego chłopca do szpitala. Ale helikopter nie mógł wystartować - opowiada matka Jacka. - Karetka zresztą też miała problem. Dojechała dopiero pól godziny później.

Nim lekarze przyjechali do domu, w którym umierało dziecko, przybiegła tam matka Michała. Ale była chwilę i musiała wracać. Zostawiła u siebie trzymiesięczną dziewczynkę.

- Musiałam wrócić, córcia jest jeszcze przy piersi. Karmiłam - mówi. Kiedy wychodziła od syna, była przekonana, że wszystko będzie w porządku. Że on jeszcze wstanie. Pobiegła do domu, nakarmiła maleństwo i znów wybiegła do Michała. Po drodze mijała karetkę, wracającą z miejsca wypadku.

- Nie mogła podjechać pod górę, tak było ślisko - opowiada. Wciąż jeszcze tliła się nadzieja, że to Michała pogotowie zabiera do szpitala. Michała i tamtego drugiego rannego, 11-letniego Łukasza.

- Zapukałam w szybę ambulansu. Zajrzałam do środka. Ale oni wieźli tylko jedno dziecko. Tamtego chłopca. Powiedzieli, że drugi został w domu. Matce Michała szklą się oczy. Michała pogotowie nie zabrało.

- Umarł tu, na podłodze, na poduszkach - ta druga matka, do której należy dom, w którym umierało to dziecko, płacze.

Już raz go prosił do aniołków

- To było najlepsze z moich dzieci. Dobry, pracowity, zdolny - słowa z ust matki 13-latka padają jak wystrzały z karabinu. Jak jakaś dramatyczna wyliczanka. - Zbierał jagody, grzyby, pomagał przy truskawkach. Dobry uczeń, dobre dziecko. Na zakończenie podstawówki dyplom dostał. I szkołę reprezentował. W piłkę grał i w tenisa, i biegał. Zodiakalny Bliźniak bywał czasem przekorny, ale jaki wrażliwy. Nawet nikt nie wiedział, że jak się komuś krzywda stała, to Michał chował się w kącie i płakał. Bardzo wrażliwy - matka chłopca pokazuje fotografie. Te ze szkoły, na których jest cała klasa chłopca z podstawówki, a on gdzieś w środku między dziećmi. Wesoły, rumiany blondynek. Na zdjęciach, także tych domowych, jest jedna cecha wspólna. Czy to klasa w szkole, czy Boże Narodzenie w domu - Michał zawsze jest promienny, radosny. A teraz już go nie ma.

- A może to przeznaczenie - zastanawiają się ludzie ze wsi. Bo Pan Bóg już raz zawołał Michała do siebie, już raz go prosił do aniołków. Kiedy dzieciak miał siedem lat. Jego matka dokładnie pamięta tamten dzień.

- To było 28 lipca, Michał biegł wtedy po bułki. Akurat drogę remontowali. Walec utwardzał pobocze, syn wyskoczył zza niego na ulicę. A od strony Słupi wolno jechało "audi". Wolno, tak jak teraz ten "hyundai". Michał wpadł pod samochód. Miał pękniętą czaszkę i poharataną rękę. Kilka tygodni był w gipsie, tak że jak mu go zdjęli, musieliśmy syna od nowa uczyć chodzić - opowiada jego mama. Po tamtym wypadku, poza wspomnieniami, nie został nawet ślad. Tego drugiego Michał nie przeżył.

- Ja nikogo nie winię, do nikogo nie mam pretensji. Widocznie Bóg tak chciał - kobieta wzrusza ramionami. Wygląda, jakby w ciągu tej jednej nocy, która zmieniła cale jej życie, postarzała się o wiele lat.

Gdyby, gdyby, gdyby...

Choć ona nie wini nikogo, są takie osoby w Bartoszowinach, które - choć to kompletnie pozbawione sensu - obarczają się winą za tę śmierć. Pierwsza z nich ma 15 lat. To najstarszy syn kobiety, brat Michała.

- Odkąd wrócił stamtąd, płacze. Nie może sobie wybaczyć, że wyciągnął Michała na sanki - mówi matka. - A przecież to nie jego wina. Nie pierwszy raz byli razem na dworze, nie pierwszy raz bawili się razem. Widocznie tak miało być.

- Nie wiem, jak on będzie z tym żył - o swojego syna martwi się też matka kierowcy, Jacka. Płacze. On sam też ledwie może utrzymać papierosa w drżącej dłoni. Nie mógł zrobić nic, by uniknąć zdarzenia, a jednak nie może tego przeżyć.

- Gdybym wyjechał pięć minut później, może wszystko byłoby dobrze - wyrzuca sobie. Takich "gdyby" jest więcej. Gdyby ktoś już rano w sobotę przegonił dzieci z ulicy, Michał nie zginąłby. Gdyby Jacek nie jechał po kolegów do Huty, Michał nie zginąłby. Gdyby matka nie pozwoliła chłopcu wyjść z domu, Michał nie zginąłby. Gdyby piaskarka przejechała tą akurat drogą w sobotni poranek, dzieci nie mogłyby zjeżdżać na sankach, Michał nie zginąłby. Gdyby w piątek nie padał śnieg, Michał nie zginąłby. Gdyby, gdyby, gdyby...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie