MKTG SR - pasek na kartach artykułów

III miejsce: Waldemar Ciekalski

Redakcja
Ma 74 lata. Mieszka w Kielcach. W 2006 roku zdobył III nagrodę w konkursie na wspomnienia pod hasłem "Pamięć o czasach Solidarności (1980-1988) w regionie świętokrzyskim". W 2009 roku uzyskał wyróżnienie w VI Ogólnopolskim Konkursie Literackim pod hasłem "Godność człowieka" w kategorii poezja.

Wspomnienia z okresu wojny

Kiedy pierwszego września 1939 roku wybuchła II Wojna Światowa, miałem rok, siedem miesięcy i kilkanaście dni życia. Oczywiście do mojej świadomości nie docierało to co się stało. Ale po pewnym czasie zaczęły mnie dziwić pewne sytuacje, których nie potrafiłem zrozumieć. Rodzice zasłaniali wieczorami okna w krytym słomianą strzechą domu i upominali mnie i siostrę, aby nikomu nie wspominać o tym, że mamy w komórce żarna, gdyż Niemcy mogliby się o tym dowiedzieć.
- Kto to są ci Niemcy? - zastanawiałem się - i jak oni wyglądają? Czym się od nas
różnią? I dlaczego się ich boimy?
To, że matka piekła później w piecu chleb z tej zmielonej w żarnach mąki, było oczywiste. Ale kiedy brakło cukru i matka słodziła kawę jakąś sacharyną, a potem - kiedy i tej zabrakło - wywarem z buraków cukrowych, było już trudne do zrozumienia. Bo ta kawa - szczególnie z tym wywarem - nie smakowała.
Pewnego dnia matka powiedziała, że pojedzie ze znajomymi do Krakowa na zakupy.
Ale po paru godzinach wróciła i oznajmiła, że do Krakowa nie dojechała, gdyż w miejscowości Tunel była łapanka.
- Co to jest ta "łapanka"? - zastanawiałem się znowu.
Pewnego razu jeden z sąsiadów w rozmowie z moimi rodzicami wspomniał o tym, że
ktoś wyjechał za granicę.
- Co to jest ta zagranica? I jak ona wygląda? - myślałem i nic nie mogłem w swej
dziecięcej głowie wymyślić.
W naszej małej wiosce w powiecie jędrzejowskim, która nazywa się Jeziorki, niemieccy okupanci pojawiali się raczej rzadko. Ale któregoś dnia przyszli, wywołali z domu ojca i powiedzieli: "Wodka." Ojciec zrozumiał od razu, że chcą wódki, ale jej nie miał. Zaczął im pokazywać na migi, że wódki nie ma w domu. Kiedy jednak zobaczył ich rozwścieczone miny świadczące o tym, że albo nie wierzą, albo że ich to nie obchodzi, skąd weźmie wódkę, próbował dać do zrozumienia, że zaraz pożyczy alkohol od sąsiadów. Niemcy pokazali mu gestami rąk, żeby do nich poszedł. Ojciec odwrócił się i zaczął iść drogą, ale już po kilku krokach usłyszał: - Schnell! Schnell! A kiedy się odwrócił, zobaczył Niemców niecierpliwie gestykulujących rękami. Zrozumiał, że go popędzają, więc ruszył biegiem. W tym czasie ja, moja matka i starsza siostra Regina przebywaliśmy w izbie naszego domu. Nagle usłyszeliśmy huk wystrzału, wybuchnęliśmy płaczem w przekonaniu, że Niemcy ojca zastrzelili. Ale nie wychodziliśmy z domu, gdyż matka obawiała się, że nas też zastrzelą.
Tymczasem ojciec na odgłos strzału zatrzymał się, odwrócił i stanął na drodze twarzą
do Niemców. Jeden z nich znów pokazał gestem ręki, że ma iść dalej. Ojciec poszedł i minąwszy dwa zabudowania skierował się do mieszkającego na górce znajomego gospodarza Wincentego Turka, licząc na to, że dostanie tam wódkę. Okazało się jednak, że we wsi wszyscy już wiedzieli o wizycie Niemców i mężczyźni pochowali się, gdzie kto mógł. Żona sąsiada powiedziała, że wódki nie mają. Bojąc się wrócić do Niemców z pustymi rękami, ojciec wyszedł na podwórze, a potem poszedł za stodołę i przystanął, zastanawiając się nad tym, co dalej robić. Niemcy oczywiście dokładnie wszystko obserwowali i wkrótce pojawili się za stodołą pokazując ojcu, że ma iść przed nimi. Przyprowadzili go w ten sposób pod dom, postawili pod ścianą i jeden z Niemców sięgnął po broń. W ostatnim rozpaczliwym odruchu ojciec wyciągnął rękę i zrobił parę kroków w stronę Niemca, który już wycelował w niego pistolet. Zaskoczony Niemiec także wyciągnął rękę i przyjął dłoń ojca, po czym wraz ze swoimi kolegami odeszli bez słowa i wkrótce potem wyjechali ze wsi.
Mój ojciec Roman dożył potem do 81 lat.
O tym, że należał do Batalionów Chłopskich dowiedziałem się dopiero po zakończeniu drugiej wojny światowej.
W późniejszym okresie Niemcy jeszcze raz byli u nas w Jeziorkach i wtedy miałem okazję zobaczyć ich na własne oczy. Byłem zdziwiony i zaskoczony, że to są tacy sami ludzie jak my. Przyszli do nas, aby kupić kurę i chcieli za nią zapłacić. Jeden z nich wyjął z portfela pieniądze i były to niemieckie marki. Matka dała im do zrozumienia, że chce naszych polskich pieniędzy. Ale Niemiec ich nie miał. Nie pamiętam jak to się skończyło, ale byłem zdziwiony tym, że ci Niemcy w ogóle chcieli płacić. Tamci, którzy przyszli po wódkę, to po prostu zażądali, aby im dać i chcieli ojca zastrzelić dlatego, że wódki im nie dał, gdyż jej nie miał. A ci byli bardzo uprzejmi i chcieli płacić za kurę.
- Dziwni ci Niemcy - pomyślałem sobie - jak to z nimi jest? Jedni Niemcy i drudzy Niemcy, a tacy różni.

Z końcowego okresu wojny zapamiętałem szczególnie lekcje tajnego nauczania, które zorganizował Waldemar Babinicz ze swoją żoną i jeszcze jednym nauczycielem, w których ja także brałem udział. Pewnego dnia w ramach lekcji odbywała się patriotyczna uroczystość w chałupie Szwaczków lub Wrońskich, którzy mieszkali trochę dalej od naszej wsi - w pobliżu Klemencic pod lasem, ale należeli do Jeziorek. Pamiętam jak wtedy starsi mówili, że wystawione były straże, to znaczy osoby, które obserwowały, czy w pobliżu nie widać gdzieś Niemców.
Z tej uroczystości najbardziej utkwiła mi w pamięci scena, gdy jakaś dziewczynka - ubrana w długą, białą sukienkę z rękawami - weszła na taboret i wyciągnąwszy obie rączki do góry, zaczęła mówić podniosłym, wyrazistym głosem:

Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie;
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.

W mieszkaniu było dużo ludzi - niektórzy siedzieli, inni stali - i wszyscy w skupieniu patrzyli na tę dziewczynkę stojącą na taborecie i deklamującą wiersz Mickiewicza.
A ja zacząłem się zastanawiać: - Dlaczego ona mówiła: "Litwo! Ojczyzno moja!",
a nie: "Polsko! Ojczyzno moja!"
Nie wiem, dlaczego - już po powrocie do domu - nie zapytałem o to swoich rodziców.

Bardzo nie lubiłem, kiedy nasza mama Józefa była w złym humorze, a już szczególnie wtedy, gdy płakała. I kiedyś właśnie zaczęła płakać i mówiła ojcu o tym, że jej siostrę Stefanię Sokołowską Niemcy aresztowali i ją bili, a potem wywieźli do obozu koncentracyjnego.
I znowu się zastanawiałem: - Co ci Niemcy chcieli od mojej cioci? Dlaczego ją aresztowali i bili? I co to jest ten obóz koncentracyjny? Coś rodzice mówili o leśniczówce i o partyzantach. Co to są ci partyzanci? I co oni robią? Leśniczówka to wiedziałem - wujek był gajowym czy leśniczym i dlatego ten dom, gdzie mieszkał nazywał się leśniczówką. Mówili, że ten obóz nazywał się Ravensbrück, a potem, że była jeszcze w innych obozach: w Oranienburgu i Sachsenhausen.
Mało kto wierzył w to, że ciocia Stefcia wróci żywa. I okazało się, że jednak to wszystko przeżyła. I kiedyś przyjechała do nas, do Jeziorek, w odwiedziny, razem ze swoim bratem Jankiem z Dębian. Przy powitaniu, kiedy moja mama podeszła do niej - jeszcze siedzącej na furmance - wzięła ją w objęcia i zaczęła płakać. A ciocia Stefcia spojrzała na nią i zaczęła się śmiać. I wtedy nie martwiłem się tym, że nasza mamusia - tak na nią mówiliśmy - płacze, gdyż miałem już siedem lat i rozumiałem, że moja mama płacze, bo jest uradowana tym, że jej siostra, a moja ciocia Stefcia żyje i wróciła, jakby już z zaświatów.
Wcześniej mamusia upominała nas, żeby cioci Stefci nie pytać o to, jak to było w czasie tych przesłuchań na gestapo i potem w obozach koncentracyjnych, gdyż ciocia boi się nawet wspominać o tych strasznych przeżyciach. Więc słuchaliśmy tylko tego, co sama opowiadała. A ona mówiła nam tylko o tym, jak wracała z tych obozów. Że wiele kilometrów szli pieszo i jedli wszystko, co się dało. Kiedy zobaczyli przy drodze zabitego konia, to gołymi rękami rwali z niego mięso i jedli. I jedli tak łapczywie i tyle ile się tylko dało, gdyż wydawało im się, że przytrafiło im się wyjątkowe szczęście, że spotkali tego zabitego konia. I ciocia Stefcia mówiła, że chociaż wyglądała wtedy jak szkielet przyobleczony ludzką skórą i ważyła około 30 kg, to najadła się tego końskiego surowego mięsa tak dużo, aż brzuch ją rozbolał i napęczniał. A potem, kiedy szli dalej, jakiś mężczyzna spojrzał na nią i zapytał: - Kto cię tak "wyładował?" Bo myślał, że ona jest w ciąży. A ona miała brzuch pełen surowego końskiego mięsa.
Potem widzieliśmy się jeszcze kilkakrotnie z ciocią Stefcią, ale temat obozów koncentracyjnych był pomijany. A ciocia z biegiem czasu uporała się z koszmarami, które ją nawiedzały zaraz po powrocie i nawet miała spotkania w szkołach z młodzieżą, na których opowiadała o swoich strasznych przeżyciach. Dożyła do 79 lat. I nam też później opowiadała o tym jak, razem z innymi więźniarkami, cierpiała z powodu zimna i głodu. I o tym, jak z jedną, z którą były razem aresztowane w Hucisku, szczególnie się zaprzyjaźniła - nazywała się Leokadia Niecikowska - i potem zawsze trzymały się razem w obozach koncentracyjnych, a w nocy przytulały się do siebie plecami, aby im było cieplej. Ostatni raz odwiedziliśmy ciocię w Biskupcu Reszelskim z naszą starszą córką Gosią i jej rodziną. Były także jej córki Jadwiga i Anna. Ciocia opowiadała wówczas o swoich przeżyciach obozowych, o tym jak dawano im do jedzenia "zupę", którą była woda ugotowana z jakimiś zielskami.
Pracowałem wtedy w Zjednoczonych już Niemczech i wspominałem jej o tym, że w drodze z Drezna do Hamburga niedaleko autostrady widuję tablicę z miejscowością o nazwie Oranienburg. Nie myślałem wtedy, że po przejściu na emeryturę będę pisał. I może dlatego nie zadawałem cioci Stefci więcej pytań na temat jej przeżyć. W ostatnim roku przed emeryturą prowadziłem w Dreźnie biuro przedstawicielskie polskiej firmy. Po jednej z kontroli Urzędu Finansowego pojechałem do kontrolerów z wyjaśnieniami. Kiedy już miałem wychodzić, kontroler powiedział do mnie: - Od następnego miesiąca sprawy polskich firm już nie my będziemy prowadzili, lecz "Finanzamt" Oranienburg.
- Wiem, gdzie to jest - odpowiedziałem - na trasie z Drezna do Hamburga, moja ciotka była tam w obozie koncentracyjnym. Ale przeżyła i po wojnie wróciła do Polski.
Kontroler i jego kolega nie podjęli tego tematu, więc powiedziałem "Do widzenia" i wyszedłem.

Chcąc poznać bardziej losy cioci Stefci, która zmarła przed kilku laty, zwróciłem się do jej brata, Leona Bartochy - jedynego żyjącego z siedmiorga rodzeństwa, a także do jej córek - młodszej Anny i starszej Jadwigi.
Wujek Leon napisał mi między innymi o tym, jak doszło do aresztowania cioci Stefci (wg. życiorysu Stefanii Sokołowskiej było to w kwietniu 1944 r., a wg. pisma Biura Poszukiwań Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża w Genewie więźniarka o numerze 39762, przybyła z Radomia, dnia 23 maja 1944 roku została doprowadzona do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück).
Otóż obydwoje z mężem, Gustawem Sokołowskim, byli członkami wojskowej organizacji konspiracyjnej AK. Gustaw pracował w lasach państwowych na stanowisku gajowego. Przez lasy, w których pracował, przebiegała linia kolejowa z Częstochowy do Kielc. W kwietniu 1944 r. dowództwo organizacji zaplanowało akcję zatrzymania pociągu jadącego na front wschodni ze sprzętem wojskowym, bronią, amunicją i żywnością, z Częstochowy w kierunku Kielc. Nocą przygotowano furmanki, zatrzymano w lesie pociąg, załogę rozbrojono, a wszystko, co było przydatne dla oddziałów partyzanckich wywieziono do lasu. W akcji tej brał udział Gustaw Sokołowski, został ranny, ale udało mu się wycofać.
Niemcy zaraz po tych wydarzeniach zatrzymali wiele osób, między innymi ciocię Stefanię i umieścili w gminnym areszcie w Hucisku koło Łopuszna. Potem przewieźli ich do więzienia w Kielcach. Partyzanci rozważali odbicie więźniów, ale doszli do wniosku, że w czasie takiej akcji aresztowani mogliby zginąć.
W więzieniu w Kielcach hitlerowcy przez miesiąc bili i katowali więźniów, chcąc wymusić od nich informacje na temat partyzantów. Kiedy przychodzili do cioci Stefci, to wołali: "Banditenfrau - komm, komm" (żona bandyty, chodź, chodź). Katowana przez nich miała na plecach i pośladku "kratkę" od uderzeń bykowcami. Była wtedy młodą, ładną kobietą - miała 24 lata.
Pewnego razu jeden z hitlerowców powiedział do niej: - Jakaś ty głupia, za ścianą twój mąż siedzi i wszystko powiedział, a ty nic nie chcesz mówić.
Na to ciocia Stefcia rzekła: - No to jak go macie i wszystko wam powiedział, to go zabijcie, a mnie nie katujcie.
Po miesiącu bicia i badania zapadł wyrok: obóz koncentracyjny.
Najpierw ciocia Stefcia znalazła się w obozie w Ravensbrück - był to obóz kobiecy. Potem była w obozie w Oranienburgu, następnie w Sachsenhausen.
Jej mama, a moja babcia Anna twierdziła, że ona cudem to wszystko przeżyła. Więźniowie cierpieli zawsze, ale najbardziej dokuczliwe były codzienne apele, szczególnie zimą na mrozie w samych więziennych pasiakach z numerami na rękawach. Niektóre więźniarki podkładały pod te pasiaki papiery, żeby chociaż trochę się ogrzać, ale wtedy kapo wyrywali im te papiery, bili i kopali.
W tym czasie córka cioci Stefci, Jadzia, miała około pięciu lat i przebywała u dziadków w Dębianach, bo jak AK-owcy planowali akcję, to rodzice ją tam zawieźli. Po aresztowaniu jej mamy nic jej o tym nie powiedziano. A kiedy mówiła, że chce jechać do mamy, to starano się ją uspakajać.
Pocztówka z obozu przyszła dopiero po 8-miu miesiącach - do tego czasu nikt nie wiedział, gdzie ciocia Stefcia jest i czy żyje. Jej mama wypłakiwała się i to było wszystko, co mogła zrobić. A kiedy przyszła pocztówka i Jadzia dowiedziała się, co się dzieje z jej mamą to nalegała, żeby jej dać tę pocztówkę, bo tam jest adres i ona pojedzie do mamy. To były bardzo ciężkie i trudne czasy, gdyż przez cały okres, dokąd ciocia Stefcia nie wróciła, jej córeczka Jadzia chciała do niej iść, chociaż dziadkowie starali się, aby jej było dobrze. Ale ona chciała do swojej kochanej mamy.
Więźniowie pracowali przeważnie w przemyśle zbrojeniowym. Wychudzeni, głodni, a jeśli któryś był już bardzo słaby i niezdolny do pracy, to znikał w krematorium. Paczkę żywnościową o wadze 1 kg można było wysyłać tylko raz w miesiącu. Kiedy przyszła paczka, to więźniowie się dzielili jej zawartością, a przed każdymi świętami odkładali sobie po kawałeczku ciemnego chleba, żeby zjeść wtedy trochę więcej. Hitlerowcy te paczki otwierali i sprawdzali, co się w nich znajduje.
Po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów, ciocia Stefcia wróciła do kraju w czerwcu 1945 roku.
Jej mąż, mój wujek Gutek - jak o nim mówiliśmy - po wojnie wzywany był na przesłuchania do Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie głównym zarzutem, jaki mu stawiano, była jego przynależność do Armii Krajowej.
Warto jeszcze nadmienić, że w obozie Ravensbrück przebywała hrabina Karolina Lanckorońska, która po udanej ucieczce ze Lwowa przed aresztowaniem przez NKWD, gdzie należała do Związku Walki Zbrojnej, znalazła się w Krakowie, tam została aresztowana
przez gestapo jako członkini Armii Krajowej, i w więzieniu oczekiwała na wyrok śmierci. Życie uratowało jej osobiste wstawiennictwo włoskiej rodziny królewskiej, a w obozie koncentracyjnym była specjalnie traktowana z tego względu, że jej matką była pochodząca z pruskiego rodu Małgorzata von Lichnowski, trzecia z kolei żona wysokiego dygnitarza austriackiego i jednego z najbogatszych ludzi w Galicji, Karola Lanckorońskiego. W obozie Ravensbrück Karolina Lanckorońska, znając dobrze język niemiecki, starała się w miarę możliwości pomagać więźniarkom.
A ja nic o tym nie wiedziałem, kiedy przez cztery lata uczęszczałem do oddalonego o 6 km od Jeziorek Liceum Ogólnokształcącego w Wodzisławiu-Brzezie, które mieściło się w budynkach należących kiedyś do rodu Lanckorońskich, a później znacjonalizowanych.

Wujek Leon napisał mi także o swoich przeżyciach z okresu okupacji niemieckiej, kiedy to w czerwcu 1941 r. został powołany przez władze niemieckie do tzw. służby budowlanej ("Baudienst"). Wykonywali nasypy pod drogi na przedmieściach Jędrzejowa przy pomocy łopat i taczek. Kiedy ziemia zaczęła zamarzać, wywieziono robotników do kamieniołomów i do wapiennika w Bukowej, a warunki tam panujące nie były lepsze od tych, jakie mieli więźniowie obozów koncentracyjnych. Robotnicy byli traktowani jak niewolnicy. Pracowali w drewnianych butach - na zmianę przy kamieniu i wapnie, bo gdyby pracowali cały czas w wapienniku, to by oślepli. Do wypalania wapna węgiel wozili taczkami po pochylni i wrzucali do otworów w sklepieniu.
Pewnego razu przyjechał tam ojciec wujka Leona a mój dziadek i gdy zobaczył to, co tam się działo, to powiedział, że to jest otchłań piekielna. Dłonie robotników były popękane do krwi. Pracę zaczynano na dźwięk dzwonka i należało iść szybko, gdyż komendant stał z bykowcem przy drzwiach i bił po głowach i plecach. Jeżeli zobaczył, że ktoś pali papierosa, to łapał za kołnierz, przyprowadzał do tablicy z napisem "Rauchen verboten" czyli palenie zabronione i tłukł twarzą o tę tablicę. A jeśli komendant zauważył, że gdzieś stanęło dwóch ludzi i rozmawiało, to ich wzywał i bił, gdzie popadło krzycząc: "Los! Arbeiten!" (jazda! pracować!) .
Nie mogąc wytrzymać, pewnej nocy w lutym 1942 r., wujek uciekł z tej "piekielnej otchłani", wiedząc o tym, że konsekwencją może być obóz koncentracyjny. Dlatego przez długi czas ukrywał się. Ale gdy dowiedział się o aresztowaniu swojej siostry Stefanii, przyszedł do mamy i powiedział, że pójdzie do Niemców prosić, aby ją zwolnili, gdyż ma małe dziecko, a on zostanie za nią. Na to jego mama rzekła: - Jezus Maria! Jak ty uciekłeś z kamieniołomów, to ciebie aresztują i jej nie zwolnią. Zdając sobie sprawę z tego, że tak by było - nie poszedł do Niemców i wstąpił do Batalionów Chłopskich.

Po wojnie wujek Gustaw Sokołowski otrzymał pracę w leśnictwie i wraz z żoną Stefanią i starszą córką Jadwigą i młodszą Anną, która urodziła się po wojnie zamieszkali najpierw w leśniczówce Zawada, a następnie w Biskupcu Reszelskim. Tam też spotkaliśmy się w sierpniu 2011 roku, gdzie pojechałem ze swoją córką Gosią oraz wnuczkami Sebastianem i Moniką i moje siostry cioteczne opowiedziały mi znane im szczegóły z trudnych i ciężkich chwil życia ich mamy a mojej cioci Stefci.

Relacja Jadwigi, najstarszej córki Stefanii Sokołowskiej:
- Wśród Niemców przesłuchujących więźniów i więźniarki w Kielcach był pewien Austriak, który współpracował z AK i przekazywał informacje na temat transportów niemieckich na wschód oraz o sytuacji aresztowanych - w tym także o Stefanii Sokołowskiej. W późniejszym okresie Niemcy go rozszyfrowali i rozstrzelali jego i całą jego rodzinę w Austrii - bliższą i dalszą aż do ostatniego pokolenia.
Gustaw Sokołowski miał w AK pseudonim "Mały", a Stefania Sokołowska "Sowa".
Czasami partyzanci przychodzili do mieszkania Sokołowskich w Hucisku i m.in. czyścili broń. Kiedyś Jadzia zapytała swoją mamę, co to jest, a ta jej odpowiedziała, że to zabawki.
- I te zabawki strzelają? - zapytała pięcioletnia Jadzia.
W czasie w/w akcji zatrzymania pociągu z transportem na wschód, Gustaw Sokołowski został postrzelony, ale udało mu się uciec do lasu, gdzie nieprzytomnego znalazł pewien chłop i zawiózł go do partyzantów. Potem Gustaw dochodził do zdrowia w położonej niedaleko Huciska wsi Gnieździska w rodzinie Szymkiewiczów. Szymkiewiczowi była członkiem AK. Opatrywała Gustawowi rany i opiekowała się nim pomagając dojść do zdrowia.
Stefania Sokołowska zachorowała w obozie koncentracyjnym na tyfus, ale nie przyznała się, gdyż wiedziała o tym, że "leczenie" oznaczało krematorium. Miała bardzo wysoką gorączkę, bóle głowy i majaczyła, ale z pomocą współwięźniarek chodziła w takim stanie do pracy przy wyrobie masek przeciwgazowych w podziemnych halach.
Były momenty, kiedy znajdowała się w stanie całkowitej rezygnacji i pewnego razu już podniosła rękę, aby zgłosić się do lekarza, ale natychmiast ją opuściła. Potem nastąpiło przesilenie i przetrwała tyfus.
W czasie pobytu Stefanii Sokołowskiej w obozach koncentracyjnych w Niemczech, do jej rodziny przyszła tylko jedna pocztówka - po ośmiu miesiącach. Potem rodzina nie miała już żadnych wiadomości, co się z nią działo.
Po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego Amerykanie przywieźli na ciężarówkach żywność i niektóre więźniarki tak się najadły miodu, że zachorowały.
Z obozu Stefania wróciła w pasiaku, który Jadzia ma do dziś w swoim mieszkaniu w Warszawie. Całą grupą szli pieszo i czasami korzystali z okazji podwiezienia furmanką i w ten sposób dotarli do Poznania. Stamtąd razem z Lodzią Niecikowską i innymi kobietami z obozu dojechały pociągiem do Częstochowy. Było to w dzień Świętego Antoniego i potem będąc już w domu Stefania modliła się często do św. Antoniego. Z Częstochowy dojechała moja ciocia Stefcia pociągiem do Jędrzejowa do swej siostry Wiktorii. Było to w czerwcu 1945 roku.

Relacja Anny, młodszej córki Stefanii Sokołowskiej:
- Mama opowiadała, że pewnego razu koło Huciska z samolotu z Anglii zrzucono na spadochronach towary i broń dla partyzantów. Spadochrony partyzanci pocięli potem na części i rozdawali okolicznym kobietom, które je farbowały, aby Niemcy nie rozpoznali materiału z jakiego były zrobione i szyły sobie z nich chustki.
Stefania szyła w domu w Hucisku biało-czerwone opaski, które miały być przeznaczone dla powstańców w Warszawie.
W czasie pobytu w więzieniu w Kielcach aresztowanym nie dawano nic do picia i Stefania - podobnie jak inni - piła własny mocz.
Stefania była bardzo religijna i w czasie pobytu w obozach koncentracyjnych wierzyła
w to, że Pan Bóg jej pomoże. Podobnie jak inne więźniarki miała ulepiony z resztek chleba różaniec i modliła się o pomoc w przetrwaniu i powrót do rodziny do Polski.
Wyżywienie w obozach koncentracyjnych było marne. Rano podawano tzw. kawę, czyli rozcieńczoną w wodzie kawę zbożową i pół kromki chleba. "Obiad" czyli zupa z zielska i odpadków nadgniłych ziemniaków oraz łupin z ziemniaków. O kolacji w ogóle nie było mowy.
W obozie koncentracyjnym w Ravensbrück niektóre kobiety były w ciąży i rodziły dzieci, ale utrzymanie ich przy życiu było bardzo trudne ze względu na brak pożywienia, odzieży, i opieki medycznej oraz niemożliwość utrzymania higieny.
Pod koniec wojny była w obozie koncentracyjnym komisja z Czerwonego Krzyża, która sprawdzała warunki pracy.
Amerykanie szykowali się do odbicia więźniów i pewnego dnia baraki zostały częściowo zbombardowane. Stefania leżała przez kilka godzin nieprzytomna pod gruzami, a Lodzia Niecikowska stała przy niej, ale nie miała siły, aby jej pomóc. Gdy Stefania oprzytomniała, zobaczyła gruzy i Lodzię i zapytała: - Dlaczego nie uciekłaś?
A ta odpowiedziała: - Bo twoja ręka była ciepła.
Po bombardowaniu Niemcy wyprowadzili tych, którzy przeżyli i prowadzili w kierunku
morza, aby więźniów zatopić. Ale kiedy zorientowali się, że front jest blisko, sami porzucili broń i przebrali się w cywilne ubrania, a więźniów i więźniarki zostawili samym sobie. Potem więźniów przejęli Amerykanie, ale do Polski musieli wracać na własną rękę.
Kobiety-więźniarki miały duże brzuchy m.in. dlatego, że w obozach koncentracyjnych
Niemcy dawali im zastrzyki, aby nie miały menstruacji. Po powrocie do Polski Stefania miała owrzodzenia na nogach oraz cierpiała na nerwicę, depresję i straszne bóle głowy.
W obozie koncentracyjnym w Ravensbrück Stefania Sokołowska miała Nr 39762, a w obozie Oranienburg - Sachsenhausen Nr 2618.
Po wojnie Stefania Sokołowska należała do Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych.

Z życiorysu napisanego własnoręcznie przez Stefanię Sokołowską:
"Urodziłam się we wsi Dębiany, pow. Jędrzejów, woj, Kielce dn. 24 II 1920 r. W roku 1938 wyszłam za mąż - mój mąż był leśnikiem i zamieszkaliśmy w Hucisku, pow. Kielce. Tam też zastała nas wojna w 1939r.
W kwietniu 1944 zostałam aresztowana z kilkoma osobami z sąsiedztwa przez żandarmerię niemiecką i uwięziona w Łopusznie. Tam byłam badana i bita do utraty przytomności, zraniona pistoletem w głowę, głodzona i maltretowana przez okres dwóch tygodni. Po czym wywieziono mnie do więzienia w Kielcach i tam ponownie byłam badana. Po miesiącu pobytu w więzieniu kieleckim zabrano mnie ze szpitala więziennego i z dużą grupą aresztowanych kobiet wywieziona zostałam do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Po odbyciu kwarantanny przez miesiąc czasu, wywieziona zostałam z innymi kobietami do obozu Sachsenhausen - Oranienburg. Tam pracowałam w fabryce masek przeciwgazowych. W miesiącu marcu 1945 po zbombardowaniu miasta i obozu zaprowadzono nas do obozu Sachsenhausen. Tam pracowaliśmy przy odgruzowaniu miasta do chwili ewakuacji. Wyzwolona zostałam 2 maja, do domu rodzinnego wróciłam 15 czerwca z owrzodzonymi nogami i innymi chorobami. U rodziców mieszkałam do kwietnia 1946 r., ponieważ mój dom został całkowicie zrabowany przez żandarmerię."

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie