MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kadzidełka śmierci

Sylwia BŁAWAT

Dziesięć groszy - tyle kosztowało kadzidełko, jedno z wielu, którymi 36-letni Arek handlował w tunelu pod kieleckim dworcem kolejowym. Czy dla tych 10 groszy można zginąć? A może nie dla nich, tylko dla 30 złotych? Można, Arek nie żyje, a teraz trzej mężczyźni staną przed sądem, oskarżeni o jego śmiertelne pobicie. Ta śmierć w październiku ubiegłego roku wstrząsnęła nie tylko województwem świętokrzyskim. Arek zginął w biały dzień, w centrum miasta, w miejscu, gdzie chodzi mnóstwo ludzi. I nikt, poza jedną dziewczyną, mu nie pomógł.

Krzyk. Tyle pewnie by wystarczyło, żeby napastnicy uciekli. Zwykły, kobiecy krzyk. O godzinie 13, w tunelu pod kieleckim dworcem kolejowym są dziesiątki ludzi. Zawsze tak jest, dzień w dzień. Tak było też wtedy, w październiku ubiegłego roku, gdy u stóp schodów przy wylocie tunelu od strony ulicy Sienkiewicza rozłożył się ze swoim kramem 36-letni Arek. Koraliki, figurki, bransoletki, drobiazgi. No i oczywiście kadzidełka. Takie proste, 10 groszy za sztukę. Kadzidełka śmierci.

Arek niedawno się zmienił. Zawsze był spokojny, bezkonfliktowy, przyjazny. Ludziom chyba ufał, miał przyjaciół. Tych samych, którzy potem płakali po jego śmierci i organizowali marsz przeciw przemocy, na który przyszła garstka ludzi.

Zmienił się, wyciszył. Został wegetarianinem, jeździł na medytacje, otaczał dobrymi ludźmi.

- Fajny człowiek - mówili przyjaciele.

Ich trzech

- Spokojny, stronił od alkoholu i podejrzanego towarzystwa - to też ludzka opinia, ale nie o Arku, a o 27-letnim Robercie. Do tego jeszcze: - Pomagał rodzinie materialnie, jeśli był w stanie.

Chyba był, uchodził za człowieka zaradnego, a że w Polsce z pracą krucho, jeździł na Zachód, przywoził euro. Nigdy niekarany, opinia w środowisku pozytywna. Kim jest Robert w tej historii? Jednym z tych, którzy wkrótce staną przed sądem pod zarzutem śmiertelnego pobicia Arka.

Prócz niego na ławie oskarżonych zasiądą dwaj inni, którzy już więzienie zdążyli poznać. 28-letni Sebastian, tatuś dziesięciomiesięcznego dziecka. Sam jako malec miał problemy z nauką, potem nadużywał alkoholu, a specjaliści dopatrzyli się u niego zaburzeń osobowości. Na przykład takich, że niełatwo mu nawiązywać bliski kontakt emocjonalny z innymi. I że jest podatny na stres i prowokacje, na które potrafi reagować agresją. Zresztą samemu z sobą też chyba trudno mu było wytrzymać, skoro ma za sobą kilka nieudanych prób samobójczych.

Trzeci to Mateusz, rówieśnik Sebastiana, ojciec trójki dzieci, z których najstarsze ma sześć lat, a najmłodsze ledwie siedem miesięcy. I on ma kilka wyroków na koncie, a ludzie o nim mówią niechętnie. I raczej źle.

Po całym ciele, gdzie popadło...

Osiemnastego października ubiegłego roku Arek rozłożył swój stolik w tunelu o godzinie dziesiątej. Trzy godziny później podeszli do niego trzej mężczyźni. Chwilę rozmawiali, trzy minuty, może pięć, nikt nie patrzył na zegarek. Ktoś za to słyszał, że Arek do tej trójki ma pretensje, bo zabrali mu kadzidełka, te po 10 groszy za sztukę. Zabrali i chyba nie zapłacili. Ten ktoś widział także, że jeden z obcych, facet w czarnej skórze, uderzył Arka pięścią w twarz, ale sprzedawca nie pozostał mu dłużny. Oddał. Wtedy się zaczęło. Tamci zaczęli go bić. Po całym ciele, gdzie popadło, na oślep.

Była godzina 13 z minutami, obok przechodzili ludzie. Na pewno także rośli mężczyźni, którzy mogli bicie przerwać jednym słowem. Nie przerwali. Nikt nie zwrócił uwagi. No, prawie nikt. Więcej odwagi niż wszyscy razem wzięci przechodnie miała młoda dziewczyna handlująca nieopodal. Tylko ona się ruszyła. Nie myślała, że zaraz może sama zostanie ofiarą, że zwróci agresję napastników przeciw sobie.

- Odejdźcie, dajcie spokój - wbiegła między nich, zaczęła ich rozdzielać i prosić. Później świadkowie mówili, że wszyscy trzej napastnicy byli tak samo agresywni. Wtedy kobieta zaczęła krzyczeć, do niej przyłączyła się druga. To na chwilę ostudziło agresorów. Dwaj pobiegli schodami w górę. Został jeden, stał kilka stopni wyżej niż Arek. Rozmawiali o kadzidełkach i pieniądzach. Ponoć padła kwota 30 złotych, a napastnik próbował wmówić Arkowi, że zapłacił za drobiazgi.

Dziewczyna odeszła. Była święcie przekonana, że już jest po bójce, że wszystko skończyło się dobrze. Bardzo się myliła i wiedziała o tym już w chwili, gdy usłyszała huk. To Arek dostał kolejne ciosy. Poleciał na ziemię. Uszy, nos, usta. Wszędzie krew.

Dwaj przy przystanku, trzeci w zasadzce

Przy pobliskim stoisku znajdowały się trzy osoby. Widziały szarpaninę i jej efekt. I ucieczkę napastników w kierunku peronów. Pobiegli za nimi, a do pościgu dołączyli się też inni, przypadkowi mężczyźni. Już, już ich mieli, ale wtedy jeden z uciekinierów odwrócił się nagle i pięścią uderzył w twarz ścigającego. Potem prokurator ustalił, że bijącym był Mateusz.

Pościgu to jednak nie zahamowało. Nie to. Ścigający stanęli dopiero chwilę później, gdy uciekinierzy mieli dość. Jeden, ten, który wcześniej kulał (potem mówił prokuratorowi, że kuleje, bo... kopnął go policjant!), stanął, odwrócił się przodem do goniących. Włożył rękę za kurtkę, jakby miał stamtąd coś wyjąć. Łypnął spode łba.

- No chodźcie - rzucił bezczelnie. Żaden nie podszedł. Odwrócili się na pięcie. Wrócili tam, gdzie leżał nieprzytomny Arek, którym już zajmowali się lekarze. Policjanci byli w drodze.

Napastnicy, jak się potem okazało, po nieudanym pościgu rozdzielili się. Dwaj ruszyli w kierunku ulicy Mielczarskiego, trzeci zniknął, wydawało się, że na dobre.

Pierwszych dwóch policjanci zatrzymali szybciutko przy przystanku dla busów - niebawem po pobiciu Robert i Mateusz już siedzieli na "dołku", tylko Sebastian gdzieś się zawieruszył i to tak skutecznie, że nawet tropiący pies nie dał rady go odnaleźć. Ale w takich razach, gdy trudno kogoś znaleźć, najlepiej oprzeć się na przyjaźni. Tak też zrobili funkcjonariusze.

Kilkadziesiąt minut później zadzwonił telefon Sebastiana. Po drugiej stronie odezwał się Mateusz. Poprosił o spotkanie, umówili się w knajpie. Tylko że na spotkanie Mateusz nie przyszedł sam. Był z nim policjant.

Cała trójka: Sebastian, Mateusz i Rafał, usłyszała zarzut pobicia 36-letniego handlarza kadzidełkami. Tydzień później zarzut zmieniono, bo Arek zmarł. Tym razem chłopakom zarzucono pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Wszyscy trzej zostali rozpoznani przez świadków.

Trzy razy nie

- Nie przyznaję się - mówił Robert podczas przesłuchania w prokuraturze. Opowiadał, jak to dramatycznego dnia rano w barze w pobliżu tunelu spotkał Sebastiana i Mateusza. Posiedzieli godzinkę, wypili jakieś piwko, przeszli się na "Sienkiewkę", tam Robert kupił pół litra, wypili we trzech. Rozeszli się, on coś załatwiał w banku, potem znów na siebie wpadli. Weszli do tunelu. Tam stał Arek ze swoim majdanem. Robert opowiadał, że do sprzedawcy kadzidełek podszedł Sebastian i to on bił.

- Uciekłem - opowiadał Robert, dodając, że za nim biegł Mateusz. - Chciałem uniknąć kłopotów - tłumaczył. Śledczy pytał go o to, skąd ma otarcie naskórka na kolanie (przypuszczał, że powstało podczas bójki). Robert i na to znalazł wytłumaczenie. Zrobiło się, jak wcześniej tego samego dnia pomagał sąsiadowi przy świniach. Zapomniało się Robertowi, że wcześniej opowiadał prokuratorowi, jak od rana był u swojej dziewczyny, gdzie świń ani sąsiada nie było...

- Nie przyznaję się - mówił Sebastian prokuratorowi, dowodząc, że od rana do godziny 15 był w domu i wyszedł z niego dopiero, kiedy zadzwonił Mateusz i zaproponował spotkanie w knajpie, a tam zdumiony od stóp do głów Sebastian został zatrzymany przez policjanta. I dorzucił jeszcze, że Roberta to on wcale nie zna.

Dopiero potem przypomniał sobie, że jednak zna Roberta, bo przecież dramatycznego poranka Sebastian wcale nie spędził w domu. Rano spotkał się z Mateuszem w knajpie, tam dosiadł się do nich Robert. Wypili piwko, potem ten ostatni kupił flaszkę. Wypili, zeszli do tunelu.

- To Mateusz wziął handlarzowi kadzidełka - opowiadał Sebastian, dodając pikantne szczegóły, jak to Mateusz później się drażnił z Arkiem, więc on - Sebastian podszedł do nich, żeby... pomóc koledze, a jak doszło do szarpaniny, ktoś zaczął krzyczeć, więc uciekli.

- Nie przyznaję się - po raz trzeci usłyszał prokurator, tym razem od Mateusza. I on opowiadał o porannym spotkaniu w piwiarni, kilku piwach, flaszce, potem drugiej (faktycznie w chwili zatrzymania każdy z nich miał prawie dwa promile). I o spotkaniu Arka w tunelu. Mówił, jak Sebastian podszedł do sprzedawcy i wspomniał mu coś o 30 złotych, a potem uderzył go w głowę. I co na to Mateusz? Mówił, że podbiegł, żeby... odciągnąć Sebastiana. Nie udało się.

Ktoś mu to zrobił

Gdyby chcieć uwierzyć każdemu z oskarżonych, okazałoby się, że Arka nikt nie bił. A przecież ludzie widzieli trzech jednakowo agresywnych napastników. I mimo że nie reagowali, to chociaż zapamiętali. Ale nawet gdyby nie widzieli albo nie zapamiętali, sekcja zwłok sprzedawcy kadzidełek nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Został skatowany tak dotkliwie, że nie miał szans na przeżycie. I ktoś mu to zrobił.

Prokurator owszem, wysłuchał wyjaśnień podejrzanych, ale że były sprzeczne i niespójne, nie dał im wiary, uznając je za linię obrony mężczyzn. Grali w te same karty, obciążali jeden drugiego, umniejszając swoją rolę.

Wszystkich ich śledczy oskarżył o to, że zaatakowali 36-letniego Arka w celu przywłaszczenia nieokreślonej liczby kadzidełek, z których każde warte jest około 10 groszy, a potem, żeby im ich nie odebrał, skatowali go tak dotkliwie, że 36-latek zmarł.

Dwóm z podejrzanych grozi do 10 lat więzienia, trzeciemu - do 15, bo działał w warunkach recydywy. Siedzą w areszcie, tam czekają na proces. Wciąż się nie przyznają.

PS. Niektóre imiona zmieniono.

Ktoś mu groził?

Z akt śledztwa w sprawie śmierci 36-letniego Arka prokurator wyłączył materiały dotyczące wcześniejszych zdarzeń, których ofiarą miał paść Arek. Od stycznia do października ubiegłego roku ktoś miał mu grozić pobiciem i zmuszać go do wydania jakichś rzeczy, być może pieniędzy. Czy to któryś z podejrzanych o śmiertelne pobicie 36-latka, tego na razie ani nie potwierdzono, ani nie wykluczono. Możliwe jednak jest, że któryś z nich znał Arka i że incydent w tunelu nie był pierwszy, tyle że zakończył się tragicznie, mimo iż wokół było mnóstwo ludzi.
Nie potwierdziły się też pojawiające się w toku śledztwa informacje o tym, że ktoś miał próbować zastraszać świadków pobicia mężczyzny. Nikt oficjalnie nie powiedział prokuratorowi, że mu grożono.

Za jazdę "po kielichu

Jeden z oskarżonych o śmiertelne pobicie 36-latka odpowie też za zupełnie inny czyn - złamanie sądowego zakazu prowadzenia pojazdów mechanicznych. Mężczyzna wcześniej, przed pobiciem, został złapany, jak jechał autem ścieżką rowerową w Kielcach. Nie miał prawa tego robić, bo sąd mu zabronił kierować autami przez dwa lata. A jakby tego było mało, kierowca nie miał zamiaru zatrzymać się mimo wezwań policji, za co odpowie przed Sądem Grodzkim.

Kamery działają

Wtedy, gdy Arek został zakatowany w tunelu, policjanci obserwujący obraz z monitoringu nic nie widzieli, bo kamery w tunelu nie działały. Zresztą nie tylko one. - Światłowód był uszkodzony, nie pracowało sześć, może siedem kamer. Ale nawet gdyby działały i tak nie na wiele by się zdały, bo ta w tunelu od strony ulicy Sienkiewicza nie była ustawiona tak, by "widzieć" to akurat miejsce - opowiadali policjanci. Ale śmierć Arka obnażyła ludzką hipokryzję. Dopóki nic złego się nie działo, kamery sobie nie działały i nikomu to nie przeszkadzało. Policjanci niemrawo prosili miasto o pieniądze, miasto równie niemrawo odpowiadało. Pieniędzy nie było, światłowód nie działał, kamery miały zamknięte oczy. Aż zginął człowiek. I dopiero wtedy naprawiono monitoring. 13 grudnia - jak zapewniają policjanci - kamery już były sprawne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie