MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mózg gangu w małym sklepie

Sylwia BŁAWAT

Kilkadziesiąt osób oskarżonych, około stu kolizji, które wymyślono po to tylko, żeby dostać odszkodowanie. Straty, idące w miliony złotych! Sprytny plan, jak się nie narobić i zarobić duże pieniądze. Czasami wystarczył tylko młotek i sprawna ręka, trochę pokruszonego szkła i siła mięsni, nieduża zresztą, a już gotówka szerokim strumieniem płynęła do kieszeni. Wystarczyło wymyślić kolizję, upozorować ją, sfabrykować dokumenty i wysłać ubezpieczalni. Prawda, jakie to proste?

Najlepsze są najprostsze rozwiązania - ta banalna z pozoru maksyma śmiało mogłaby służyć za hasło przewodnie kilkudziesięciu mieszkańcom województwa świętokrzyskiego, których łączył jeszcze do niedawna wspólny interes samochodowy. Teraz łączy ich jeszcze jedno - wspólnie zostali postawieni w stan oskarżenia, a Wydział VI do Walki z Przestępczością Zorganizowaną kieleckiej Prokuratury Okręgowej w Kielcach przeciwko nim skierował do sądu kolejny, czwarty już (i nie ostatni) akt oskarżenia. Schemat działania grupy był tak prosty, że aż się wierzyć nie chce, iż przez cztery lata oszukiwali, jak tylko chcieli, towarzystwa ubezpieczeniowe, policję i zwykłych, przypadkowych ludzi, którzy mieli pecha w niewłaściwym dniu wyjechać swoim samochodem z garażu. Gra była warta świeczki, bo oskarżeni, wedle śledczych, sfingowali około stu kolizji, a wypłacone im ubezpieczenie przekracza milion złotych!

Specjalizacja: kolizje na niby

Od razu, gdy policja wpadła na trop afery, mówiono, że to duży skandal, ale nikt chyba się nie spodziewał, że zatoczy aż taki krąg. Nie sądzili nawet świętokrzyscy stróże prawa z Centralnego Biura Śledczego, gdy jechali do Warszawy, by w związku z tą właśnie sprawą zatrzymać młodego, acz zdolnego urzędnika z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, urzędnika, notabene, o świetlanej przyszłości, który mając zaledwie 32 lata już był naczelnikiem jednego z ministerialnych departamentów. Niestety wizyta policji plan mu pokrzyżowała i to znacznie. Do ministerstwa wrócił już tylko po swoje rzeczy, urzędnikiem, z adnotacją "karany" w papierach, też już pewnie nigdy nie zostanie.

W każdym razie dwa lata temu, gdy historia dopiero nabierała rumieńców, zatrzymywano kolejne osoby, w końcu było ich kilkadziesiąt, a prowadzący sprawę prokurator pierwszy akt oskarżenia do sądu skierował w ubiegłym roku. Na ławie oskarżonych zasiadło wtedy 19 osób, z których 12 oskarżono m.in. o działanie w zorganizowanej grupie przestępczej, specjalizującej się w pozorowaniu kolizji samochodowych i wyłudzaniu w ten sposób odszkodowań od ubezpieczalni. Za szefa całego przedsięwzięcia uznano 42-letniego dziś mężczyznę.

Kilka miesięcy później sąd otrzymał kolejny akt oskarżenia, tym razem tyczący 20 osób powiązanych z grupą - jak to nazywa prokurator - incydentalnie. Co znaczy, że działali z nią raz na jakiś czas, króciutko, mając z tego znikome zyski. Kolejny akt dotyczył jednego człowieka. A w środę powstał następny, czwarty już dokument. Tym razem na ławie oskarżenia zasiądzie 17 osób. Nazwiska niektórych z nich już pojawiały się w poprzednich oskarżeniach.

- To dlatego, że udowadnialiśmy ich udział w oszustwach dotyczących kolejnych kolizji - wyjaśnia prokurator. Takimi osobami, które ponownie staną przed sądem, są właśnie choćby 42-letni domniemany szef grupy i były już bardzo ważny człowiek z ministerstwa.

Wszyscy znajomi króliczka

A'propos członków grupy i ludzi oskarżonych o stłuczki. Można powiedzieć, że większość z nich koncentrowała się wokół osoby właśnie 42-latka. W tej ostatniej sprawie, którą lada moment zajmie się sąd, prócz rzekomego bossa grupy oskarżona o udział w procederze została także jego młodsza o kilka lat siostra i dwaj kuzyni. Wciąż jeszcze toczy się śledztwo dotyczące życiowej partnerki bossa. Kobieta na jakiś czas znikła z Polski i ukrywała się tak skutecznie, że rozesłano za nią międzynarodowy list gończy. Odnalazła się, bidulka, w Hiszpanii i zgodziła wrócić do ojczyzny pod warunkiem, że nie trafi za kraty. Sąd zatem wydał list żelazny, gwarantujący, że jeżeli pani wróci, nie zostanie póki co aresztowana. Oczywiście, jeśli będzie się stawiać na wezwania śledczych. Jej historia jeszcze nie ma finału, za to przed Temidą wkrótce staną dwie jej przyjaciółki.

Wśród wcześniej oskarżonych znalazła się bardzo szanowana nauczycielka z jednej z kieleckich szkół średnich. Na ławie oskarżonych zasiedli także jej uczniowie, z którymi, gdy już stali się ludźmi dorosłymi, wciąż utrzymywała kontakty, co jak widać na załączonym obrazku, dla kobiety znanej i poważanej nie skończyło się najlepiej.

- Poza tym na ławie oskarżonych zasiada także likwidator szkód w jednej z ubezpieczalni oraz osoby rodzinnie i towarzysko powiązane z głównym oskarżonym - mówili wtedy śledczy. Teraz dodają, że w tym najświeższym akcie oskarżenia padają też trzy nazwiska - dwóch pań, jednego pana - osób, które wtedy, gdy grupa działała prężnie i właściwie bez ograniczeń, byli pracownikami dwóch kieleckich ubezpieczalni. Ba, jedna z oskarżonych piastowała wtedy funkcję... zastępcy dyrektora. Teraz prokurator mówi, że przez działalność tej osoby i przez - co tu dużo mówić - kiepski wzrok, który przeszkadzał w uważnym studiowaniu dokumentów - z firmy wypłynęło co najmniej 215 tysięcy złotych tytułem odszkodowań za podejrzane kolizje. Notabene osoba ta już nie jest wicedyrektorem w tamtej firmie. Teraz ponoć jest dyrektorem innej ubezpieczalni...

Od kilku do kilkudziesięciu tysięcy

Dlaczego to 42-letni kielczanin wymyślił (jak chce tego prokurator) proceder, raczej nie trudno się domyślić. Człowiek ten był właścicielem branżowego sklepu z samochodowymi drobiazgami w centrum Kielc. Siłą rzeczy miał więc także rozległe powiązania w branży. Najpierw czysto zawodowe, potem także towarzyskie, niemalże przyjacielskie. Znał właścicieli zakładów blacharsko-lakierniczych (co potem mogło procentować wystawianiem faktur za naprawy, na kwoty jakich tylko sobie życzył), dealerów samochodowych, przedstawicieli rozmaitych ubezpieczalni.

Ale sklep naszego przyjaciela realizował się też na innej niwie. Nawet, gdy - teoretycznie - już został zamknięty powoli stawał się centrum spotkań towarzyskich grupy i zaprzyjaźnionych z nią osób. Prokuratura stwierdziła później, że to w sklepie omawiano plany, jak zarobić pieniądze. Plany - czyj samochód stuknie się z czyim autem, gdzie to będzie, jakie powstaną z tego zniszczenia i jaka ma być szacunkowa wysokość odszkodowania. A'propos tejże wysokości - z akt sprawy wynika, że najmniejsze wypłacane pieniądze za rzekome uszkodzenia podczas kolizji sięgały kilku tysięcy złotych - tyle na przykład (3,6 tysiąca) dostał eksnaczelnik z ministerstwa, gdy jego "seat" rzekomo zderzył się z "polonezem", nieco więcej (4,8 tysiąca) - kiedy tenże pechowy "seat" ucierpiał w kolejnej stłuczce z małym "fiatem". Powiedzą państwo - to nie taka wielka kwota. Może i tak, tyle, że te dwie kolizje nastąpiły w ciągu dwóch miesięcy. Zresztą jeśli chodzi o pana naczelnika, to udowodniono, że jego wóz uczestniczył w co najmniej 10 fikcyjnych kolizjach, za co mężczyzna już dostał dwa lata więzienia, natomiast w najświeższym akcie oskarżenia prokurator dopatrzył się kolejnych dwóch dziwnych stłuczek, w jakich ucierpiał znajomy już "seat" tego dobrze rokującego urzędnika.

Największe odszkodowania to kwoty rzędu nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Tak było chociażby w przypadku kolizji, która miała miejsce koło Pińczowa. Tam "mercedes sprinter" "ucierpiał" po zderzeniu z małym "fiatem" tak dotkliwie, że wyrok brzmiał: szkoda całkowita. Auto wedle dokumentów nadawało się do kasacji, ubezpieczyciel wypłacił 80 tysięcy złotych!

Krzykiem i po dobroci

No tak, powiecie państwo, ale przecież jak jakiś samochód zderzy się z innym, to nic dziwnego, że jego właściciel, zwłaszcza, gdy to nie on jest winny, chce wypłaty odszkodowania. Niby tak, wszystko się zgadza. Tylko, że w przypadku tej grupy, zdaniem prokuratora, kolizje były reżyserowane na kilka różnych sposobów, więc ostatnią rzeczą, jaka należy się ich pomysłodawcom są pieniądze. A scenariuszy, wedle których odgrywano później przedstawienia, było kilka. Pierwszy, najmniej chyba pracochłonny, w każdym razie nie wymagający fizycznego wysiłku, to najzwyklejsze zderzenia dwóch aut. Dwaj zaprzyjaźnieni kierowcy umawiali się w wiadomym sklepiku, że na ulicy, dajmy na to Jagiellońskiej w Kielcach ich wozy się ze sobą zderzą. Oczywiście nikomu krzywda się nie działa, więc kierowcy spisywali oświadczenia, te przekazywali do ubezpieczalni. Tyle, że o ile podczas stłuczki jedynym uszkodzeniem był na przykład rozbity reflektor, tak później, gdy przychodził likwidator, okazywało się, że w samochodach zniszczenia są tak potworne, jakby po nich przejechał pociąg. Po prostu już po wszystkim auta odpowiednio dostosowywano, na przykład montując do nich uszkodzone elementy. Tym sposobem za szkodę wartą kilka złotych dostawali kilkanaście tysięcy od ubezpieczyciela.

Czasami, żeby uwiarygodnić przebieg kolizji, na miejsce wzywali policję. Ta wystawiała mandat kierowcy, który się przyznał, że spowodował stłuczkę. Co dalej nie zmieniało faktu, że późniejsza wysokość odszkodowania była dziesiątki razy wyższa od głupiego mandatu.

Metoda druga, równie prosta, choć czasami wymagająca większej charyzmy. Obywatel w znanym nam już sklepie ustalał, że tego dnia to on wyjedzie na ulicę. I wyjeżdżał, najlepiej na ruchliwą. Czekał na dobry moment, szukał jelenia, potem tak sprytnie manewrował swoim wozem, że doprowadzał do stłuczki z innym. Reszta szła już sprawnie. Kierowca ze znanej grupy wysiadał z wozu i wdrażał plan psychologicznego rozpracowania przeciwnika. Albo go namawiał na spisanie oświadczeń (jak się udało - reszta jak w planie pierwszym, nieco podrasowane uszkodzenia w wozie i wypłata jak ta lala), albo - jeśli tamten wyglądał na wystraszonego - krzyk. Napadał na bogu ducha winną, przypadkową i nie wtajemniczoną ofiarę, jakby co najmniej wymordowała mu pół rodziny, a nie lekko zarysowała kawałek zderzaka. Bywało, co prokuratura dowiodła, że niektórzy zakrzyczani nieszczęśnicy, co ciekawe, brali winę na siebie!

Dla pracusiów i leniuchów

Ale to nie koniec wrażeń, bo stanowczo któryś z pomysłodawców procederu marnował się w Kielcach, zamiast święcić triumfy jako wzięty reżyser. Wymyślono bowiem metodę taką, przy której trzeba się było narobić, oj trzeba, żeby wszystko wyglądało jak należy. Otóż najpierw, w wiadomym sklepie. obmyślano plan. Ile samochodów się zderzy, gdzie, jakie będą miały uszkodzenia. Później auta trafiały do warsztatu albo po prostu któryś z panów w grupie brał młotek i robił co trzeba. Nazywali to tuningowaniem - dostosowywanie sprawnego wozu do potrzeb nieistniejącej stłuczki. Masakrowano je czasami dotkliwie - wiadomo, im większe "obrażenia" auta, tym wyższe odszkodowanie. Do tego to, co wcześniej - montaż uszkodzonych elementów zamiast sprawnych. Jak już wszystko grało, wieziono wozy do miejsca przeznaczenia, wyznaczonego tam, gdzie rzekomo doszło do kolizji. Potem układano je na drodze, żeby wyglądały jak po zderzeniu, wszędzie wokoło rozsypywano potłuczone drobno szkło z wybitych wcześniej młotkiem szyb, a na jezdni nawet pozostawiano ślady hamowania. A dopiero wtedy, gdy wszystko wyglądało jak prawdziwe, wzywano policję. I myli się ten, kto sądzi, że takie - wyreżyserowane od początku do końca przedstawienia pod tytułem stłuczka - zawsze dotyczyły wyłącznie dwóch samochodów. Nie, były i takie w których uczestniczyły... cztery auta. Na przykład fikcyjna - jak mówi prokurator - kolizja z Borkowa. Tam teoretycznie wjechały w siebie cztery wozy. Scenariusz był taki - "ford courier" uderzył w "mazdę" i wpadł do rowu, "mazda" zaś siłą uderzenia rąbnęła w "renaulta", który także wpadł do rowu, ale jeszcze najechał na tył "fiata bravy". Aż dziw, że w tak strasznym karambolu żadnemu z kierujących włos nie spadł z głowy. Oczywiście wszystkie wozy po prostu przywieziono tu wcześniej, a członkowie grupy sami własnoręcznie upychali te, co trzeba, po rowach. Dopiero kiedy wszystko było ustawione, zadzwonili po policję. Kilka miesięcy później wszyscy czterej "kierujący" dostali odszkodowania, łącznie sięgające blisko 40 tysięcy złotych!

Metoda ostatnia należała do leniwych. Może i najprostsza, bo w ogóle samochody nie wyjeżdżały z garażu. Najpierw je "tuningowano", potem kierowcy między sobą ustalali przebieg kolizji i jej miejsce, potem spisywali oświadczenia. I czekali na pieniążki, a te płynęły, płynęły, płynęły. Oczywiście, przy tych stłuczkach później korzystano z podrabianych faktur, wystawianych przez nieistniejące lub niedziałające firmy, albo prawdziwe, tyle że one o fakturach nie wiedziały, bo posługiwano się podrobionymi pieczątkami. Wielka pomocą okazały się też, zdaniem prokuratora, znajomości wśród ludzi z ubezpieczeń, którzy przymykali oko na dziwną dokumentację kolizji. Zdarzyło się też tak, przynajmniej w jednym przypadku, że nawet policyjne kwity budziły wątpliwości, bo okazało się, że stłuczki nie było, samochody nie wyjechały na drogę, a zaprzyjaźniony stróż "prawa" spreparował odpowiednie dokumenty!

Nie koniec zabawy

Łącznie, wedle prokuratora, sfingowanych kolizji różnego typu, grupa ma na swoim koncie przeszło sto. W ostatnim akcie oskarżenia siedemnastu osób, mowa jest o ponad 40 pozorowanych stłuczkach. Straty za każdym razem sięgały od kilku do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Zaś łącznie przekraczają milion złotych. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że grupa rozbestwiła się do tego stopnia, że te same auta i ci sami kierowcy w krótkim czasie uczestniczyli w wielu zdarzeniach drogowych, niegroźnych rzecz jasna, za to dochodowych. I to pewnie ich zgubiło. Ktoś w końcu zwrócił uwagę, że są w Kielcach samochody notorycznie obtłuczone i kierowcy, którzy mają tak potwornego pecha, że co nie wyjadą na drogę, to stłuczka...

Niektórzy z teraz oskarżonych, jak wspominany już urzędnik, za wcześniejsze sprawki zostali skazani. Wyroki nie były jakoś specjalnie wysokie (w jego przypadku chodziło o dwa lata), ale teraz przyjdzie im się z Temidą zmierzyć kolejny raz. Nie tylko im zresztą, prokurator bowiem zapowiada, że to nie koniec zabawy, że szykuje kolejne akty oskarżenia, Do odrębnego postępowania wyłączono jeszcze kilka wątków. Między innymi, dotyczący kolejnych dwóch pracowników jednej z kieleckich ubezpieczalni. Prokuratura zbada także czy nie doszło do nieprawidłowości w czterech kieleckich firmach ubezpieczeniowych i w wydziałach komunikacji urzędów miasta w Kazimierzy Wielkiej i Kielcach. Pod lupę weźmie też policjantów z Buska Zdroju, bo jest podejrzenie, że mogli przy tej okazji przekroczyć swoje uprawnienia. Spodziewać się należy, jak mówi prowadzący śledztwa prokurator, co najmniej dwóch aktów oskarżenia.

Schemat działania grupy był tak prosty, że aż się wierzyć nie chce, iż przez cztery lata oszukiwali, jak tylko chcieli, towarzystwa ubezpieczeniowe, policję i zwykłych, przypadkowych ludzi, którzy mieli pecha w niewłaściwym dniu wyjechać swoim samochodem z garażu.

Wśród oskarżonych znalazła się bardzo szanowana nauczycielka z jednej z kieleckich szkół średnich. Na ławie oskarżonych zasiedli także jej uczniowie...

W najświeższym akcie oskarżenia padają też trzy nazwiska - dwóch pań, jednego pana - osób, które wtedy, gdy grupa działała prężnie i właściwie bez ograniczeń, byli pracownikami dwóch kieleckich ubezpieczalni. Ba, jedna z oskarżonych piastowała wtedy funkcję... zastępcy dyrektora. Notabene osoba ta już nie jest wicedyrektorem w tamtej firmie. Teraz ponoć jest dyrektorem innej ubezpieczalni...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie