Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na wojnie w niemieckim taborze - nieznana karta losu mieszkańców powiatu opatowskiego

Marek Maciągowski
Stanisław Rycąbel z Nieskurzowa spisał wojenne los.
Stanisław Rycąbel z Nieskurzowa spisał wojenne los. Marek Maciągowski
Zmuszeni do stawienia się z wozami i końmi w Sandomierzu mieszkańcy powiatu opatowskiego uczestniczyli w wojnie niemiecko-rosyjskiej. Z taborami niemieckiej armii doszli aż pod Smoleńsk. To nieznana dotąd karta wojennego losu mieszkańców ziemi świętokrzyskiej. Publikujemy ją po raz pierwszy

Stanisław Rycąbel z Nieskurzowa na podstawie opowiadań rodziców, brata ojca oraz innych świadków tamtych dni opisał wojenne losy swojej rodziny. Jego dziadek, też Stanisław, był szanowanym i znanym w okolicy gospodarzem, miłośnikiem i hodowcą koni.

- Spełniam przyrzeczenie dane kiedyś ojcu, który twierdził, że przyjdzie kiedyś czas, gdy żadnej z opisanych nic już nie będzie zagrażać - mówi Stanisław Rycąbel.

W obszernej relacji opisał los swojego ojca, który zabrany z Piórkowa 5 lat zmuszony został do pracy w Rzeszy, los wujka Józefa, który zginął w wojnie obronnej, w okolicach Przemyśla, o czym rodzina dowiedziała się wiele lat po wojnie i los wujka Mariana, który wraz z innymi został zabrany przez Niemców na front wschodni.

- W czerwcu 1941 roku Niemcy przeglądając kolejne gospodarstwa zwrócili uwagę na parę koni w eleganckiej uprzęży. Już po paru dniach dwóch żołnierzy Wehrmachtu w obecności oficera zażądało by młodszy brat ojca Marian odwiózł ich do Sandomierza. Miał wrócić następnego dnia. Gdy wrócił opowiedział wszystko mojemu ojcu, a ten mnie - mówi Stanisław Rycąbel.

Dziś po raz pierwszy publikujemy fragment wojennej historii rodziny Rycąblów - nieznaną historię Mariana Rycąbla - jednego z opatowskich "taborytów".

Zarekwirowany przez Niemców zaprze szczęśliwie dotarł do Sandomierza. Na miejscu okazało się, że nie jest to jedyna podwoda, jaka dotarła do celu. Stało tam mnóstwo koni i woźniców. Konie spokojnie pojadały owiec, natomiast właściciele nerwowo spacerując czekali na przepustki i rozkazu o powrocie do domów. Wkrótce okazało się, że nie jest to takie oczywiste. Niektórzy bardziej nerwowi porzucając konie próbowali ucieczki, co niejednokrotnie kończyło się tragicznie.

Z Sandomierza pod Smoleńsk
- Po kilku dniach postoju w Sandomierzu oznajmiono nam, że podwody zostają włączone do niemieckich wojsk taborowych. Załadowano wszystkie wozy i kolumna po przekroczeniu Wisły ruszyła w stronę Bugu. W drodze dowiedzieliśmy się, że Niemcy rozpoczęli wojnę ze Związkiem Radzieckim. Tak chcąc, niechcąc, staliśmy się jej uczestnikami - wspominał Marian Ry-cąbel.

Początkowo kolumny dość szybko [posuwały się w głąb Rosji. Nie napotykały właściwie żadnego oporu. Na zniszczonych lotniskach stały uszkodzone samoloty, które nawet nie zdążyły poderwać się do lotu. Po kilku tygodniach intensywnego marszu zaczęliśmy spotykać pierwsze kolumny jeńców radzieckich. Maszerowały w kierunku przeciwnym do naszego. Tak znaleźliśmy się w 1941 roku w okolicach Smoleńska. Tu zaprzestaliśmy marszu i mieliśmy przygotować się do nadchodzącej zimy. Zmuszono nas do budowy bunkrów, schronów i różnego rodzaju fortyfikacji. Dotąd regularnie otrzymywałem korespondencję z domu rodzinnego i od brata w Rzeszy.

Odwrót spod Moskwy

Przyszedł jednak rozkaz dalszego marszu i dotarliśmy aż na przedpola Moskwy. Tutaj dopiero wojska niemieckie napotkały opór. Walka trwała dzień i noc. Był nieustanny ostrzał naszych pozycji z moździerzy i broni maszynowej, ciągłe bombardowania. Przybywało zabitych i rannych. W czasie jednego z nalotów straciłem konia. Dobili go Niemcy, żeby nie cierpiał. Pojawiły się kłopoty z zaopatrzeniem, brakowało żywności, amunicji, paliwa. Nie docierała korespondencja. Na przełomie grudnia i stycznia wojska rosyjskie przeszły do natarcia. W zaspach, bez paliwa, przy wielkim mrozie Nieprzydatne okazały się pojazdy pancerne, czołgi i działa samobieżne. Porzucano je, a oddziały wycofywały się nocami. Rosjanie przy pomocy psich zaprzęgów i płaskich sań z karabinem maszynowym skutecznie dziesiątkowali niemiecką piechotę. Podczas rozwożenia posiłków kilkakrotnie słyszałem poranne meldunki, że z kompanii po nocy zostawało kilkunastu żołnierzy. Coraz bardziej ogarniał mnie lęk i strach o własne życie. Nie mogłem patrzeć jak cierpi mój koń. Z głodu i zimna objadał zmarznięte gałęzie brzozy, bo tylko to było do jedzenia.

W niemieckiej armii

Pewnego dnia na Smoleńszczyźnie nasza kompania stała obok małe wioski. Była tam wysunięta w pole samotna stodoła. Postanowiłem przedrzeć się tam przynieść siana dla konia. W ciemności namacałem pół zapola paszy. Wreszcie mój koń coś zje. Rozłożyłem ręce szeroko. Nagle poczułem coś twardego, zaświeciłem zapałkę. Opanował mnie taki strach, ze nie mogłem ustać na nogach. Leżało tam pół zapola niemieckich żołnierzy w pełnym umundurowaniu, jeden na drugim, przykryci słomą. Rano stodoła spłonęła.

Niebawem zapadła decyzja, że konie służące w taborach muszą być przeznaczone na mięso dla armii. Tak straciłem ostatniego przyjaciela, który towarzyszył mi od początku tej wyprawy. Od tego dnia ubrano mnie w mundur niemiecki i dostałem do ręki broń. Oficer oświadczył mi: - teraz jesteś jednym z nas. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę gdzie jestem i co mi grozi. Pewnej nocy pełniąc służbę wartowniczą odmroziłem uszy, nos i ręce. Zostałem skierowany do szpitala i z grupą rannych i przemrożonych żołnierzy niemieckich zawieziono mnie koleją do Warszawy. Tu po kilku dniach zacząłem myśleć o ucieczce. Byłem jednak zbyt słaby. Zdawałem sobie sprawę z konsekwencji. Odzyskiwałem sprawność, ale czułem coraz większą nienawiść do wojny, śmierci i pogardy dla człowieka...

Tajemnica "taborytów"

Przy pomocy nieznanych ludzi latem 1942 roku Marian Rycąbel w cywilnym ubraniu dostał się do rodzinnego Piórkowa. Tu ukrywał się do końca wojny. Rodzinę dotykały różne represje, były ciągłe represje i przesłuchiwania. Bicie i zastraszanie. Dopiero przy pomocy szwagier Jana Rycąbla, Józef Kubik, wpadł na pomysł by za łapówkę pół świniaka przekonać granatowych policjantów z Łagowa, by sporządzili raport, iż Marian Rycąbel nie powrócił z frontu wschodniego i zaginął bez śladu. Od tego czasu represje złagodzono.
Pierwsze wzmianki o "taborytach", jak nazwano wziętych przymusowo na front wschodni Polakach, pojawiły się dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Wśród wielu taborytów był również Marian Rycąbel.
- Był to temat dość drażliwy, próbowano go przemilczeć. Ludzi, którzy byli w taborach i przeżyli opluwano, wyszydzano i posądzano o kolaborację. Odczuwał to również brat mojego ojca. Próbował żyć normalnie, ale skutki przeżyć wojennych ciągle o sobie przypominały. Z ogromnym bólem głowy zmarł w szpitalu w Jarosławiu w 1960 roku zostawiając żonę i jednoroczną córkę. Moim zdaniem "taboryci" byli nic nie winni. Siłą zmuszono ich do służby. Utracili oni i ich rodziny znaczną część majątku, ponieśli ogromny uszczerbek na zdrowiu, doznali wielu krzywd i upokorzeń nie tylko ze strony wroga, które nigdy nie zostały naprawione. Skutki ich przeżyć długo miały wpływ na losy wielu ich rodzin - mówi Stanisław Rycąbel.

Dlaczego długo po wojnie poświęcił swój własny czas na spisanie rodzinnych wspomnień? Odpowiada krótko
- Mam nadzieję, że opisany przeze mnie dramat jednej z wielu tysięcy polskich będzie powodem do zadumy i refleksji oraz przestrogą dla innych: czym dla ludzi jest wojna? Jak potrafi niespodziewanie poplątać i zagmatwać ich losy, jak potrafi upodlić człowieka, pozbawić wszystkich cech człowieczeństwa i obrócić w nicość dorobek wielu pokoleń.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie