MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przepraszam, czy jest Pan "esbekiem"?

Dorota KOSIERKIEWICZ

Od trzech dni po Internecie krąży "lista Wildsteina", 240 tysięcy nazwisk ludzi współpracujących ze służbami bezpieczeństwa, pokrzywdzonych przez władze Polski Ludowej, inwigilowanych, podejrzanych, uznanych za nadających się do zwerbowania. Rzecz jasna, w najgorszej sytuacji są ludzie ze świecznika, mający popularne nazwiska, figurujące często na liście kilka razy. Niczym w puszce mitycznej Pandory kłębią się podejrzenia, domysły, oskarżenia i strach.

Bardzo dokładnie przejrzeliśmy tę listę. Okazało się, że są na niej takie same nazwiska, jak prezydentów i burmistrzów miast w województwie świętokrzyskim, parlamentarzystów, duchownych czy szefów ważnych instytucji i firm. Do wielu z nich dzwoniliśmy. Kilka razy w słuchawce telefonu usłyszałam: - Jeżeli zobaczę swoje nazwisko w gazecie, to spotkamy się w sądzie. Kilka osób odkładało słuchawkę, a inni przezornie wyłączyli telefon. Ale część osób ze świecznika, które znalazły takie same nazwiska, jak swoje na "liście Wildsteina", chętnie z nami rozmawiała, uważając, że to poważny problem, który trzeba jak najszybciej rozwiązać.

- W latach osiemdziesiątych byłem szefem zakładowej "Solidarności" w Bodzentynie. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych interesowało się moimi poczynaniami. Zdziwiłbym się, gdyby na liście nie było mojego nazwiska - mówi spokojnie poseł Józef Szczepańczyk. - Nie chcę zaglądać do swojej "teczki". Składałem oświadczenie, że nie współpracowałem z Urzędem Bezpieczeństwa i do tej pory rzecznik interesu publicznego nie ma do niego zastrzeżeń. To chyba wszystko jest w porządku? - zastanawia się Szczepańczyk.

- Nazwisko takie, jak moje na tej liście powtarza się siedem razy - tłumaczy Jan Szostak, prezydent Ostrowca Świętokrzyskiego. - Agentem nigdy nie byłem i listy się nie boję. Dobrze się stało, że ukazała się w Internecie, bo może skończą się spekulacje, a zacznie prawdziwa lustracja. Szkoda tylko, że trzeba było skrzywdzić porządnych ludzi, żeby do tego doszło - dodaje.

Waldemar Mazur, prezydent Skarżyska-Kamiennej, jest oburzony. - To poroniony pomysł i to nie dlatego, że nazwisko i imię takie, jak moje powtarza się tam trzy razy, ale nie można stawiać na równi pokrzywdzonych i oprawców. Wildsteina uważałem za rozsądnego publicystę i nie umiem nawet nazwać tego, co zrobił - oburza się prezydent Mazur.

- Trzeba tę zarazę załatwić śmiechem - radzi Jerzy Borowski, burmistrz Sandomierza, który na "liście Wildsteina" nazwisko i imię takie, jak jego znalazł osiem razy. - Nie mam sobie nic do zarzucenia, świnią nigdy nie byłem, nie donosiłem. Ta lista to próba rozdzielenia Polaków. Nie daliśmy się sprowokować w roku 1980, 1981, a w 1989 nastąpiła zmiana ustrojowa bez jednego strzału i bez przelewania krwi. Nie dajmy się i tym razem ponieść emocjom. Jeżeli jakaś świnia nam coś zarzuca, to powinniśmy stawić temu czoło. Jeszcze dziś zwrócę się do Instytutu Pamięci Narodowej w Kielcach o udostępnienie swojej "teczki". Pewnie moje nazwisko jest na liście, bo Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przed laty się mną interesowało - dodaje burmistrz Borowski.

- Kiedy wyrabiałem sobie PESEL w urzędzie, okazało się, że Jerzych Borowskich urodzonych 4 lipca 1950 roku, tak jak ja, jest czterech. Mamy tylko inne adresy - śmieje się i dodaje, że w takich żałosnych sytuacjach, jak z "listą Wildsteina" najlepszą reakcją jest żart. - Najgorsze, co moglibyśmy zrobić, to traktować ją poważnie. Problem w tym, że wiele ludzi z listy to osoby starsze i żyjące w małych, zamkniętych środowiskach, gdzie łatwo kogoś wytknąć palcem, nazwać konfidentem, opluć i naznaczyć. Trudniej potem tę skazę zmyć - mówi z goryczą.

Dobre towarzystwo

Tak samo brzmiące nazwisko, jak swoje, powtórzone dwa razy, znalazł na liście wojewoda świętokrzyski Włodzimierz Wójcik. - Ale jestem w dobrym towarzystwie, między politykami, działaczami, dziennikarzami. Jako wojewoda musiałem złożyć oświadczenie lustracyjne, jak dotąd nikt nie wnosił poprawek. Jestem więc w komfortowej sytuacji, mogę pokazać certyfikat, że nie byłem agentem "bezpieki" - tłumaczy wojewoda. - Ale jeżeli jakiś przysłowiowy Jan Kowalski z listy mieszka w Bodzentynie, Górnie czy Bęczkowie, gdzie wszyscy się znają, może przeżyć osobistą tragedię. Musi udowodnić, że nie jest garbaty. Stoimy teraz przed bardzo poważnym problemem, który jak najszybciej trzeba wyjaśnić. Jak w tym micie o puszce Pandory, z której po otwarciu wyszły wszystkie zarazy i świństwa świata. Trzeba się pozbierać i uporządkować nazwiska, agentów nazwać agentami, a pokrzywdzonych przeprosić i niezwłocznie udostępnić "teczkę" - mówi wojewoda Wójcik.

Wielkie poruszenie "lista Wildsteina" wywołała w kurii diecezjalnej w Kielcach. - Wiadomo było, że każdy ksiądz miał w "bezpiece" swoją "teczkę". Zaglądaliśmy wczoraj do Internetu. Ksiądz Jan Szarek nazwisko i imię takie, jak swoje znalazł siedem razy. Moje widać mniej popularne - znalazłem je tylko trzy razy. Wiem, że w Gnieźnie jest też ksiądz Jasiczek o imieniu Wiesław. Żadna rodzina, przypadkowa zbieżność - zdradza ksiądz Wiesław Jasiczek, proboszcz parafii Świętej Jadwigi w Kielcach. Był inwigilowany, przesłuchiwany i prześladowany przez służby specjalne przez cały okres studiów w kieleckim Wyższym Seminarium Duchownym. - Zastanawialiśmy się z księżmi nad tą listą, ale nie ma co demonizować - podkreśla proboszcz. - Będzie okazja, żeby szybciej zajrzeć do swojej "teczki". Zawsze byłem jej ciekawy, ale jakoś się nie składało. Pora najwyższa dowiedzieć się prawdy. Całą grupą księży wybieramy się do kieleckiego Instytutu Pamięci Narodowej - dodaje ksiądz Wiesław.

Nie wszyscy jednak chcieli z nami rozmawiać. Boją się ujawnienia nazwiska na łamach prasy. Od dwóch dni niezmiennie dzwoni też telefon w naszej redakcji. Czytelnicy dopytują się jak znaleźć listę i jak zajrzeć do swojej "teczki" w Instytucie Pamięci Narodowej. Jedni są zadowoleni, inni zdenerwowani. Jedno jest pewne - rozpętała się burza, której już nie zatrzymamy.

Nazwiska agentów?

Lista nazywana "listą Wildsteina" opatrzona jest adnotacją, że jeżeli szukamy nazwisk agentów, to powinniśmy się zgłosić się do Instytutu Pamięci Narodowej. - To okłamywanie ludzi - denerwuje się sędzia Andrzej Jankowski, naczelnik delegatury Instytutu Pamięci Narodowej w Kielcach. - Nazwiska agentów mogą poznać tylko ludzie, których oni inwigilowali, poszkodowani. Karygodne jest też opatrzenie tej listy napisem, że są to agenci i tajni współpracownicy. Na tej liście może być 240 tysięcy nazwisk, bo tyle liczy spis inwentarzowy Instytutu Pamięci Narodowej. Każdemu nazwisku na liście odpowiada numer ewidencyjny, taki, jakim opatrzone są akta archiwalne. Nazwiska są umieszczone alfabetycznie. Brak jest innych danych pozwalających na identyfikację danego imienia i nazwiska na przykład z powszechnie znaną osobą nazywającą się tak samo. Są tam nazwiska morderców księdza Popiełuszki i inwigilowanych duszpasterzy z Kielecczyzny, takie same jak oficerów Służby Bezpieczeństwa i znanych działaczy prawicowych czy religijnych, ubeckich oprawców i szefów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wyciąganie jakichkolwiek wniosków po przestudiowaniu listy jest chore. A nazywanie agentem człowieka o takim samym nazwisku jest brakiem zdrowego rozsądku. Lista jest rejestrem 240 tysięcy nazwisk osób, którymi interesowały się peerelowskie służby specjalne w bardzo różny sposób. Wystarczyło, że ktoś był uważany za dobrego kandydata do zwerbowania i nic nie miał wspólnego z tymi służbami. Lista sporządzona do celów badawczych została wyniesiona bez wiedzy i zezwolenia instytutu. Wildstein udostępnił listę znajomym dziennikarzom, a potem skopiowano ją na amerykańskim serwerze. Po trzech dniach kopii listy w Internecie jest już niezliczona ilość. Kto żyw, szuka na niej swojego nazwiska, znajomych i bliskich.

Uchylić rąbka tajemnicy

Wszyscy, bez względu na funkcje czy piastowany urząd, zastanawiamy się, co można znaleźć w teczkach. -To bardzo trudno przewidzieć. Każdy konfident "bezpieki" ma swoją teczkę, są teczki oficerów i teczki pracy oficera z konfidentem. Każda sprawa śledcza prowadzona przez Służby Bezpieczeństwa ma też swoją osobną teczkę. Mamy adnotacje Wydziału Finansowego Służby Bezpieczeństwa, dotyczące wynagrodzeń wypłacanych różnego rodzaju współpracownikom. Swoją "teczkę" mają też ludzie z opozycji, czyli śledzeni, wśród których są najzwyczajniejsi zjadacze chleba, nie mający nigdy nic wspólnego z jakąkolwiek polityką - wylicza sędzia Jankowski. - W tych teczkach możemy znaleźć informacje o agencie śledzącym danego podejrzanego przez "bezpiekę". Najczęściej podpisywał się pseudonimem i dopiero odszyfrowanie tego podpisu daje nam jasność, kto nim był. Ale zanim udostępniamy "teczkę" musi ona być dokładnie opracowana. Mogą się do nas zgłaszać również dawni funkcjonariusze milicji po zaświadczenia do celów rentowych i emerytalnych. Ale tajnym współpracownikom, jak dotąd, nikt "teczek" nie pokazuje. Prawo do tego mają przede wszystkim poszkodowani - powtarza.

Nie ma też jasności, gdzie i jakie dokumenty znajdziemy. - Większość akt dawnej "bezpieki" dotyczących Kielecczyzny była w Warszawie. Po zlikwidowaniu Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Kielcach jest tylko delegatura podlegająca oddziałowi w Krakowie, zatem teczki przekazano do Krakowa, są w archiwum w Wieliczce. Ale nie trzeba tam jeździć, żeby je zobaczyć. Wystarczy złożyć wniosek w naszej kieleckiej delegaturze, a my sprowadzimy teczkę i można do niej zajrzeć na miejscu - wyjaśnia szef kieleckiego Instytutu Pamięci Narodowej.

Są jednak sprawy dotyczące Kielecczyzny, których nigdy nie poznamy i to nie dlatego, że służby specjalne "wyczyściły" swoje archiwa. - W 1989 roku pożar strawił akta zmagazynowane w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Kielcach. Dotyczyły one spraw z końca lat czterdziestych i początku pięćdziesiątych XX wieku. Między innymi część dokumentów pogromu Żydów w Kielcach. Mamy zatem lukę w "teczkach" - wspomina były komendant wojewódzki policji w Kielcach, Jacenty Frydrych. - Chociaż podejrzenie o "czyszczenie" pamięci poprzez spalenie dokumentów jest tu zasadne - dodaje.

- Kiedy zostałem komendantem i mogłem zajrzeć do tajnych dla mnie do tamtej pory akt, postanowiłem je przejrzeć. Zapaliłem papierosa i zacząłem studiować. To same świństwa, niedobrze mi się zrobiło. Źle się stało, że pojawiła się "lista Wildsteina". Ale to było do przewidzenia - stwierdza Frydrych.

Od 2001 roku, od kiedy można ujawniać teczki, do końca 2004 roku, do kieleckiej delegatury Instytutu Pamięci Narodowej wpłynęło 130 wniosków z prośbą o ich ujawnienie. To niewiele. W tym roku, a mamy początek lutego, zgłosiło się już ponad 40 osób - większość w ciągu ostatnich dni. Chcą do nich zajrzeć działacze pierwszej "Solidarności", tej sprzed stanu wojennego, represjonowani w okresie stalinowskim, duchowni i zwyczajni ludzie, którzy podejrzewają, że ich śledzono. W ostatnich dniach ludzie z "listy Wildsteina".

Czekamy na telefony i listy

Nadal czekamy na Państwa telefony w sprawie "listy". Czekamy pod numerem 0801-164-279. Zapraszamy też na nasze forum internetowe - www.echo-dnia.com.pl. Prosimy też o listy do redakcji.

Paradoks historii, czyli od willi ze schronem pierwszego sekretarza do siedziby Instytutu Pamięci Narodowej

Kielecka delegatura Instytutu Pamięci Narodowej mieści się w dawnej wilii I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Kielcach, Aleksandra Zarajczyka. Bardzo nowoczesną i wystawną jak na tamte czasy willę Zarajczyk na początku lat siedemdziesiątych, kiedy został I sekretarzem, odziedziczył po dowódcy jednostki wojskowej na Stadionie. Willa miała bezpośrednią łączność telefoniczną z komitetem, wyposażona była w filtry powietrza i... potężny schron przeciwbombowy - trzykrotnie większy od jej powierzchni, ze specjalnymi wywietrznikami. Teraz w domu Zarajczyka pracują sędziowie i prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej, a schron służy jako wygodne archiwum dla akt spraw prowadzonych przez kielecką delegaturę.

Jak zajrzeć do swojej teczki?

Wgląd do swojej teczki mają tylko osoby poszkodowane lub po ich śmierci najbliższa rodzina, ale pod warunkiem, że zmarły tego nie zastrzegł. Trzeba przyjść do delegatury Instytutu Pamięci Narodowej w Kielcach, przy alei Na Stadion 1 (dawny dom Zarajczyka). Tam otrzymacie Państwo specjalny druk do wypełnienia. Na jego podstawie akta sprowadzane są do Kielc z krakowskiego archiwum w Wieliczce. Na miejscu będzie je można dokładnie przejrzeć. Ale pod warunkiem, że są już opracowane i że w ogóle "teczka" taka istnieje. Na "teczki" trzeba czasami czekać kilka miesięcy. Pierwszeństwo mają poszkodowani z "listy Wildsteina".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie