MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z generałem broni MIECZYSŁAWEM BIEŃKIEM - dowodzącym wojskami na całym świecie, a ostatnio międzynarodowymi siłami w Ir

Małgorzata PAWELEC

* Przez siedem miesięcy był pan najważniejszym Polakiem w Iraku, zyskał pan sobie nawet przydomek "Lwa Babilonu". Co było dla pana największym wyzwaniem podczas tej misji?

- To była bardzo trudna misja i nie można jej porównać z żadną inną, przede wszystkim ze względu na jej wielonarodowość. W skład koalicji weszły wojska siedemnastu państw z różnych kontynentów, od Kazachstanu i Mongolii, poprzez Nikaraguę, Honduras, Salwador, po Słowację, Węgry i Polskę. Siedemnaście narodowości to olbrzymia liczba, dodajmy do tego różne kultury, religie, języki, wojskowe procedury, a będziemy mieć pełny obraz tej misji. To wszystko trzeba było zgrać pod wspólnym koalicyjnym dowództwem, aby wykonywać zadania. Właśnie to uważam za największe wyzwanie.

* A nie to, że dowodził pan polską strefą stabilizacyjną w czasie, kiedy w Iraku zrobiło się gorąco?

- Zachowanie się w sytuacji, jaka wywiązała się w marcu, kwietniu i maju, było dla mnie drugim trudnym zadaniem. Mówię o powstaniu radykalnego przywódcy szyickiego Muktady as-Sadra, które zbiegło się z działalnością grupy terrorystycznej Zarkawiego i ekstremalnych sunnitów w rejonie Faludży, Tikritu, Hakuby i Bagdadu. Wszystko to przypadło na okres, w którym szkoliliśmy nowe irackie siły bezpieczeństwa, policję i gwardię narodową. Stworzyliśmy brygadę gwardii narodowej, składającą się z pięciu batalionów, w naszej strefie stabilizacyjnej. Wyposażyliśmy i wyszkoliliśmy 120 posterunków policji, składających się z 17 tysięcy funkcjonariuszy, jak również cztery bataliony straży granicznej, które strzegły granicy z Iranem i Arabią Saudyjską. Strefa, za którą odpowiadałem, była olbrzymia, jej powierzchnia wynosiła 88 tysięcy kilometrów kwadratowych. To prawie jedna trzecia terytorium Polski z niemal sześcioma milionami ludzi.

* Dowodził pan już polskimi żołnierzami podczas misji w Syrii, Bośni i Hercegowinie, pełnił pan misję na Saharze Zachodniej, kierował pan szkoleniami w Kwaterze Głównej NATO w Europie. Pewnie po takich doświadczeniach nie przyszło panu na myśl, że może pan sobie nie poradzić w Iraku?

- Takie obawy oczywiście były, ale trzeba wierzyć w siebie, bazując na swoim profesjonalizmie.

* Jak wyglądał w Iraku pana normalny dzień pracy?

- Tam nie było normalnych dni pracy. Bez względu na to, kiedy położyłem się spać, wstawałem o szóstej rano. Jeśli miałem warunki i siłę, robiłem sobie krótki rozruch poranny, jakąś małą "przebieżkę" i gimnastykę. O godzinie siódmej byłem już po śniadaniu, a o 7.30 otrzymywałem poranne sprawozdanie z wydarzeń, do których doszło w ciągu nocy. Potem przyjmowałem meldunki od dowódców brygad, którzy byli rozmieszczeni w swoich strefach odpowiedzialności - od generałów ukraińskiego, polskiego i hiszpańskiego, aby na godzinę 9 być w gotowości do wideotelekonferencji. Wszyscy dowódcy dywizji z terenu całego Iraku meldowali wtedy dowódcy sił koalicyjnych generałowi Sanchezowi o tym, co wydarzyło się w ich rejonach, po czym otrzymywali zadania. To trwało mniej więcej do jedenastej. Później przychodził czas na normalne sprawy związane z dowodzeniem wielonarodowościową dywizją, na wizyty, które składałem w poszczególnych prowincjach, na rozmowy z szejkami, przywódcami klanów rodzinnych, no i jeśli zaszła taka potrzeba, na osobisty udział w prowadzeniu operacji zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy.

* Jakie to były operacje?

- Było ich bardzo wiele i na dodatek były bardzo trudne. Trzeba bowiem pamiętać o tym, że dostaliśmy od naszego parlamentu przyzwolenie jedynie na pełnienie misji stabilizacyjnej. Broni mogliśmy użyć tylko do obrony życia, instalacji, powierzonego nam mienia czy obiektów, na przykład paliwowych. Nie mieliśmy ani pozwolenia, ani wyposażenia do działań ofensywnych. Nagle, wbrew swojej woli, znaleźliśmy się w sytuacji bojowej z otwartymi frontami w Nadżafie, Al Kut, Karbali, Al Hillah. W Karbali, w zamachach bombowych zorganizowanych przez ekstremistów, zginęło 130 ludzi, a 300 zostało rannych. To tak, jakby ktoś uderzył na Częstochowę 15 sierpnia. I właśnie z takimi zdarzeniami musiałem się zmierzyć, nie naruszając stabilizacyjnego charakteru polskiej misji. Ponieważ nie mieliśmy wyposażenia do prowadzenia działań ofensywnych, takiego jak czołgi, śmigłowce bojowe, wystąpiłem do generała Sancheza, aby przydzielił mi oddziały amerykańskie ze zdolnościami bojowymi, które pomogą uspokoić sytuację. Oddziały te zostały oddane pod moją komendę i wspólnie z naszymi żołnierzami oraz nowo utworzonymi oddziałami irackimi zaprowadziliśmy wtedy spokój.

* Pana sądny dzień podczas misji?

- Było bardzo wiele ciężkich dni, ale żaden dowódca nie jest szczęśliwy, gdy giną mu żołnierze. Najcięższy był chyba moment, kiedy w wyniku ostrzału miejsc, w których nasi saperzy niszczyli pociski, zginęło sześciu żołnierzy koalicji. W tym dwóch Polaków, trzech Słowaków i jeden Łotysz. To była okropna tragedia. Ale było też dużo dobrych chwil, kiedy jeździliśmy po wszystkich prowincjach, otwieraliśmy szkoły, szpitale, pomagaliśmy ludziom, wspomagaliśmy administrację. Uczyliśmy Irakijczyków, jak zarządzać prowincjami i wykorzystać olbrzymi potencjał wynikający nie tylko z posiadania ropy naftowej, ale na przykład wykształcenia. Patrzenie na to, jak ci ludzie zaczynają wierzyć w siebie, było dla mnie ogromną satysfakcją.

* Jak przyjmowali pana Irakijczycy?

- Wyszedłem z założenia, że niczego nie zrobię bez kontaktów z tymi ludźmi. Szybko zdałem sobie sprawę, jak wielkie znaczenie w Iraku ma struktura plemienna i religijna. Bardzo dobrze się stało, że na samym początku misji udało mi się spotkać z wielkim ajatollahem Al Hatim, przywódcą szyitów, który ma swoją siedzibę w Bagdadzie. Miał on olbrzymią siłę oddziaływania na umiarkowanych szyitów w Karbali i Nadżafie, i to właśnie dzięki niemu i jego duchowemu wskazaniu nie doszło do większego rozlewu krwi w tych miastach. Udało się też wtedy zmniejszyć poparcie dla as-Sadra.

* Jak wyglądało pana spotkanie z ajatollahem?

- Zostałem zaproszony do jego rezydencji. Do momentu wjazdu na jej teren, bezpieczeństwo zapewniała mi moja ochrona, która jednak zostawała za bramą. Zgodnie ze zwyczajami panującymi w krajach arabskich, jako honorowy gość usiadłem na miejscu obok gospodarza. Rozmawialiśmy po arabsku za pośrednictwem tłumacza przysięgłego. Rozmowy rozpoczęły się od zapytania o zdrowie rodziny i od życzenia szczęścia. Odpowiedzi na pytania poprzedzała za każdym razem formuła "w imię Allacha miłościwego". Jedliśmy przekąski, ciasteczka, trochę baraninki. Nie wypiliśmy nawet miligrama alkoholu, tylko wodę i herbatę. Nie była to spontaniczna rozmowa, bo wcześniej mój doradca polityczny przesłał ajatollahowi zagadnienia, jakie chciałbym poruszyć. Od razu wiedzieliśmy, czego możemy się po sobie spodziewać.

* W 2002 roku był pan zastępcą dowódcy 3. Międzynarodowego Korpusu Armijnego w Turcji i zarazem pierwszym polskim oficerem, który objął tak wysokie stanowisko w NATO. To błyskotliwa kariera. Co zadecydowało o tym, że związał pan swoje życie z wojskiem, może tradycje rodzinne?

- W mojej rodzinie nie było tradycji wojskowych, a ja uczyłem się najpierw w technikum mechanicznym na Opolszczyźnie. Ale już wtedy interesowałem się sportem i doszedłem do wniosku, że wojsko da mi szansę rozwoju pod tym względem. Najbardziej fascynowały mnie skoki spadochronowe. Trenowałem najpierw w aeroklubie opolskim, a ze względu na możliwość dalszego uprawiania tej dyscypliny, wybrałem Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu. Pierwsze stanowisko dowódcy grupy-instruktora spadochronowego objąłem w siódmym batalionie rozpoznawczym 10. Dywizji Pancernej. Zdobyte umiejętności przyczyniły się do tego, że wybrałem oddziały specjalne i rozpoznawcze, mimo iż selekcja była ostra. Potem kariera potoczyła się już wartko.

* W Iraku nie było warunków do skakania ze spadochronem, ale pewnie teraz wykorzystuje pan każdą okazję. Kiedy skakał pan ostatni raz?

- Cztery dni temu i będę skakał dzisiaj po południu. To nie tylko moja pasja, ale i cześć mojego zawodu.

* Ma pan podobno na koncie rekordowo dużo, jak na generała, bo aż trzy tysiące skoków spadochronowych?

- Niezupełnie, ale na pewno jakieś 2700. Mam też uprawnienia spadochronowe armii polskiej, brytyjskiej, belgijskiej, amerykańskiej i niemieckiej. Należę do Wojskowego Klubu Spadochronowego "Wawel" w Krakowie.

* Czy boi się pan przed skokiem?

- Niemal za każdym razem. Wychodzę z założenia, że spadochroniarstwo, podobnie jak żywioły takie jak woda, ogień czy powietrze, uczy pokory, ale nie wybacza pomyłek.

* Spadochroniarstwo nie jest pana jedyną pasją...

- Uprawiam tenis, snowboard, windsurfing, gram w ping-ponga, jeżdżę też na nartach.

* A gdzie, jeśli wolno spytać?

- Wszędzie tam, gdzie się da. Ostatni raz byłem na nartach w Bułgarii i Turcji. Również windsurfing uprawiałem na wszystkich morzach, od Pacyfiku po Atlantyk. Ale Bałtyk też wchodzi w grę. Ostatnio surfowałem na desce w ubiegłym roku, na Morzu Egejskim u wybrzeży Turcji. To najpiękniejsze na świecie miejsce dla amatorów windsurfingu, może oprócz Wysp Kanaryjskich, wokół których też pływałem.

* Ma pan jakieś męskie słabostki - dobra whisky, cygara, samochody?

- Jeżeli cygara, to tylko kubańskie. Samochody zmieniam rzeczywiście bardzo często, zresztą za przyzwoleniem małżonki, która wychodzi z założenia, że lepiej, abym zmieniał samochody niż kobiety.

* A jak małżonka czuje się w roli pani generałowej?

- Nie jest generałową, ale świetną kobietą, z którą żyję w zgodzie już 32 lata. Z którą mam czworo dzieci i pięcioro wnuków, w tym parę bliźniaków. Moja żona urodziła bliźnięta i córka także.

* Pana najstarsi synowie podtrzymują rodzinną tradycję, dowodząc kompaniami w 6. Brygadzie Desantowo-Szturmowej. Czy nakłaniał ich pan do pójścia w pana ślady?

- Do niczego ich nie zmuszałem, sami sobie wybrali ten zawód.

* Po wyczerpującej misji w Iraku należy się panu zasłużony urlop. Gdzie pan go spędzi?

- Nad Bałtykiem. Będę pływał na desce windsurfingowej i zajmował się moimi dorastającymi wnukami: 7-letnim Kacperkiem, 6-letnią Weroniką i 3-letnim Karolem. To nie będzie łatwa misja, ale będę miał u boku wspaniałą małżonkę, babcię Grażynkę, która jest nieoceniona w takich sytuacjach. Będziemy się opiekować wnukami na zmianę, bo żona też lubi wodę. Nie chcę być samolubny i sam tylko pływać na desce.

* Dziękuję za rozmowę.

Generał Mieczysław Bieniek służbowo i prywatnie

Generał broni Mieczysław Bieniek urodził się 19 czerwca 1951 roku w Krapkowicach na Opolszczyźnie. Ukończył Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu i Akademię Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Służbę rozpoczął w 7. batalionie rozpoznawczym 10. Dywizji Pancernej, w jednostkach specjalnych. Dowodził między innymi 16. Batalionem Powietrzno-Desantowym, 6. Brygadą Desantowo-Szturmową w Krakowie i 25. Dywizją Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim. Jako szef Pionu Szkolenia Kwatery Głównej NATO w Mons, organizował największe międzynarodowe ćwiczenia, odpowiadał też za Siły Szybkiego Reagowania NATO. Dowodził 3. Międzynarodowym Korpusem Armijnym w Turcji - nie ma w Polsce oficera, który piastowałby w NATO wyższe stanowisko. Generał Bieniek dowodził polską misją w Syrii, Brygadą Nordycko-Polską w Bośni i Hercegowinie, był obserwatorem Organizacji Narodów Zjednoczonych na Saharze Zachodniej. Od stycznia do lipca 2004 r. dowodził Wielonarodową Dywizją Sił Stabilizacyjnych w Iraku. Obecnie jest dowódcą 2. Korpusu Zmechanizowanego w Krakowie. Generał Mieczysław Bieniek mieszka w Krakowie z żoną Grażyną, jest ojcem czwórki dzieci. Jego największa pasja to spadochroniarstwo. Uprawia również winsdusrfing, snowboard, jeździ na nartach, gra w tenisa i ping-ponga.

O sporcie

- Oprócz spadochroniarstwa uprawiam tenis, snowboard, windsurfing, gram w ping-ponga, jeżdżę też na nartach. Narciarstwo uprawiam wszędzie, gdzie się da. Ostatni raz byłem na nartach w Bułgarii i Turcji. Również windsurfing uprawiałem na wszystkich morzach

O słabostkach

- Jeżeli cygara, to tylko kubańskie. Samochody zmieniam rzeczywiście bardzo często, zresztą za przyzwoleniem małżonki, która wychodzi z założenia, że lepiej, abym zmieniał samochody niż kobiety.

O skokach ze spadochronem

- Boję się niemal za każdym razem. Wychodzę z założenia, że spadochroniarstwo, podobnie jak żywioły takie jak woda, ogień czy powietrze, uczy pokory, ale nie wybacza pomyłek.

O rozmowie z religijnym przywódcą szyitów

- Odpowiedzi na pytania poprzedzała za każdym razem formuła "w imię Allacha miłościwego". Jedliśmy przekąski, ciasteczka, trochę baraninki. Nie wypiliśmy nawet miligrama alkoholu, tylko wodę i herbatę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie