MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Środek morza w stolicy gór?

Jarosław PANEK

Że Polska jest potentatem w branży meblarskiej, nikogo już nie dziwi, że jest poważnym eksporterem kosmetyków i maszyn, też wiadomo od dawna. Ale od kilku lat, o czym już mało kto wie, nasz kraj przoduje w produkcji... jachtów. Zajmujemy drugie miejsce na świecie, po Amerykanach. Ten boom na produkcję łodzi dotarł już także do naszego regionu. Odwiedziliśmy stocznię, w której powstają jachty żaglowe, łodzie motorowe, a nawet łódki dla wędkarzy.

Zgórsko koło Kielc prędzej kojarzy się z pobliską cementownią, hurtowniami i zakładami usługowymi niż z przemysłem... stoczniowym. Ale to właśnie tutaj, kilka kilometrów od głównej drogi Kielce - Kraków powstają piękne łodzie żaglowe i motorowe, którymi można pływać na przykład po ciepłych wodach Morza Śródziemnego. Ukryta pod lasem stocznia nie od razu zdradza swoje sekrety. Trzeba głęboko wjechać na podwórko jej właściciela, aby dopiero zobaczyć bielejące dumnie i już gotowe do rejsu łódki.

Trudne początki

- Pierwszy jacht wybudowałem jeszcze w latach osiemdziesiątych, kiedy w Polsce nie można było dostać głupich wkrętów, a co dopiero mówić o innych komponentach - wspomina Leszek Ramocki, właściciel firmy budującej łodzie "Ramokles" ze Zgórska koło Kielc.

Tamten jacht powstał jeszcze ze sklejki, której dziś używa się już w bardzo małych ilościach, a nasz rozmówca do dzisiaj nie może rozstrzygnąć dylematu, czy bardziej był dumny z samej łodzi i jej osiągów, czy też z faktu, że w ogóle zdołał zdobyć wszystkie potrzebne materiały.

- Po żagle jeździłem do Warszawy i czekałem na nie trzy miesiące. Wkręty najlepiej kupowało się w zapomnianych sklepach gminnych spółdzielni na prowincji i to też nigdy nie było ich tyle, ile potrzebowałem, więc takich sklepów odwiedzało się mnóstwo. Ale najwięcej przygód miałem z masztem. Zamówiłem go dopiero w hucie w Kętach. Proszę sobie wyobrazić, że po maszt długości 6,5 metra pojechałem pociągiem. Do Bielska doniosłem go na plecach. Potem zapakowałem go do pociągu. To była poważna operacja, wymagająca zaangażowania reszty podróżnych, którzy pomagali mi wsadzić tę długą tyczkę przez okno do wagonu. Ale jakoś się udało. Maszt leżał więc na półce nad siedzeniami na całej długości wagonu pociągu osobowego. Konduktor nawet go nie zauważył. Potem niosłem go na swoich plecach na piechotę z dworca kolejowego w Kielcach do domu na osiedlu Związkowiec. Trudne czasy, ale jakże ekscytujące. Dziś tego dreszczyku emocji nie ma, bo najlepsze żagle, maszty czy resztę sprzętu załatwia się po prostu przez telefon - wspomina nasz rozmówca, którego zawsze do pływania po morzach łódkami wyraźnie ciągnęło.

- Kilka lat po stanie wojennym wystartowaliśmy z kolegami na słynnych zawodach w niemieckiej Kilonii. Byliśmy prawdziwą sensacją i to nie z powodu osiągniętych wyników, ale z tylko samego faktu, że jakimś cudem wyrwaliśmy się z kraju, gdzie po paszport stało się tygodniami w kolejce. Niemcy nie mogli uwierzyć, że po stanie wojennym nam się jeszcze cokolwiek chce, ale ja już mam taką naturę - wyjaśnia pan Leszek. Toteż po kilku latach żeglowania po rozmaitych morskich akwenach i już po definitywnej zmianie ustroju gospodarczego postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli rozpocząć budowę jachtów na sprzedaż. Zwłaszcza że tę pierwszą łódkę wybudowaną ze sklejki z takim poświęceniem o dziwo udało się spieniężyć.

Pierwszy "biznes"

- Nie, żeby ktoś chciał ją kupić w celu żeglowania - śmieje się nasz rozmówca. - Jak już wspomniałem, łódka ta powstała w latach osiemdziesiątych, kiedy na rynku nie było nic. Któregoś dnia zjawił się u mnie kupiec, ale nie na łódź, lecz na... przyczepę samochodową, na której przymocowany był ten jacht. Przyczep wtedy na rynku też nie dało się nabyć, a moja stała i była nawet zarejestrowana. Ten człowiek bardzo ją chciał mieć. Zgodziłem się, pod warunkiem, że kupi ją razem z łodzią. I tak też uczynił. Nie wiem, co zrobił z tym jachtem, dał mu go komuś czy sprzedał. W każdym razie z zakupu przyczepy był bardzo zadowolony i ja sprzedałem ją za tyle, że zarobiłem też na jachcie - dodaje nasz rozmówca.

Dwa lata temu pomysł profesjonalnej produkcji jachtów na sprzedaż zaczął się u pana Leszka konkretyzować za sprawą kolegi Leszka Świercza, który współpracuje z naszym rozmówcą do dziś.

- Zaczynaliśmy od zera. Trzeba było znaleźć dostawców i stworzyć wszystko od kompletnych podstaw. Podstawą każdej łodzi jest dobra skorupa, czyli kadłub i pokład. My samego producenta kadłubów jachtów motorowych szukaliśmy przez kilka miesięcy. W końcu znaleźliśmy jedną z lepszych firm w Głownie koło Łodzi. Jak więc widać, nic, co najlepsze w tej branży, wcale nie powstaje nad morzem - kwituje Leszek Ramocki.

Wszystko, co morskie, na środku lądu

- Firma "Janmor" spod Łodzi zgodziła się sprzedawać nam swoje doły kadłubów. My musieliśmy "tylko" wymyślić i skonstruować górną część skorupy, wyprodukować do niej formę do późniejszego odwzorowywania kolejnych egzemplarzy tego samego modelu łodzi, znaleźć dostawców silników, masztów, zbudować i wyposażyć kabiny, powstawiać ławeczki, fotele, szyby, znaleźć dostawcę żagli i na koniec to wszystko zmontować, aby powstała łódź - wspomina właściciel "Ramoklesa".

I właśnie stworzenie prototypu kopyta jachtu, na bazie którego laminuje się formę, było najtrudniejsze. - Na tym etapie prac nie było mowy o jakiejkolwiek fuszerce. Prototyp łodzi musiał być idealny. Symetryczny, równy, gładki beż żadnych wad. Inaczej powstałaby wadliwa forma, a potem kolejne egzemplarze łódek z powtarzającymi się błędami. Ileż to wymagało pracy, ślęczenia, wygładzania do bólu. Ta łódź-matka powstała z płyty paździerzowej, sklejki, styropianu, żywic i praktycznie wszystkiego, z czego dało się wymodelować pożądany kształt i uzyskać pewność, że w trakcie obklejania go formą nic się nie odkształci - wspomina nasz rozmówca.

W końcu formę stworzono. Szpachlowane, polerowane i pieszczone po osiem godzin dziennie przez dwóch ludzi kopyto do zdjęcia formy poszło... na śmietnik. Z początku wszystkim go było szkoda, bo włożyli w nie dużo pracy.

- Oczywiście przygód po drodze nie brakowało. Gdy już nam wydawało się wszystko w jak najlepszym porządku, odwiedził nas właściciel "Janmoru" Andrzej Janowski i stwierdził, że nasze kopyto jest o trzydzieści centymetrów za wysokie. Cóż było robić? Wzięliśmy piłę łańcuchową i oberżnęliśmy te trzydzieści centymetrów nadmiaru. Uwaga Andrzeja była słuszna, bo łódź istotnie dopiero wtedy nabrała odpowiedniego wyglądu - wspomina Leszek Ramocki.

"Ciąża" donoszona

Pierwsza łódź powstała w dziewięć miesięcy od momentu uruchomienia produkcji. - Była piękna, biała i dobrze pływała. Dopiero wówczas przestało nam być żal owego kopyta, wyrzuconego po uzyskaniu pierwszej formy - wyjaśnia nasz rozmówca. Wkrótce zaczęły powstawać kolejne formy i kolejne modele łódek, zarówno żaglówek, jak i łodzi motorowych, odkrytych i kabinowych.

- Prawie wszystko robimy sami. Tylko silnik, rzecz jasna, sprowadzamy, ale wszystkie rurki stalowe są gięte u nas, szyby też są gięte u nas. U nas powstają fotele, ławeczki, wyposażenie kabin. W przypadku żaglówek produkcję oparliśmy na bazie kadłuba jachtu VIS - 65 konstrukcji Andrzeja Zaręby, kielczanina, który jest jednym z lepszych projektantów jachtowych. Kadłuby łodzi wraz z modułami zabudowy robimy sami, wraz z całym osprzętem. Żagle kupujemy. Jest w Polsce kilka dobrych żaglowni, które to szyją. Nie korzystamy, tak jak inni producenci, z szeregu poddostawców. Dlatego coraz bardziej dążymy do unifikacji. Tak projektujemy nasze łódki, aby do poszczególnych modeli pasowały na przykład te samy szyby. To pozwoli nam obniżyć koszty produkcji, a więc i cenę - zdradza tajniki swojej stoczni Leszek Ramocki.

A cena, wciąż może jeszcze nie na polską kieszeń, przyciąga coraz więcej chętnych z zagranicy. Najmniej, bo około 2-3 tysięcy trzeba zapłacić za łódkę dla wędkarzy, która nie ma silnika ani żagla. Jest konstrukcją prostą, ale bezpieczną. Nawet jeśli w dnie kadłuba powstanie dziura, to łódka nie zatonie, bo nie pozwoli na to prawie metr sześcienny pianki poliuretanowej wtłoczonej między dwie warstwy kadłuba. Do większych motorówek czy żaglówek wchodzi więcej takiej pianki, bo często nawet ponad trzy metry sześcienne. Generalnie wszystkiego zużywa się więcej, więc nic dziwnego, że potem taki dwu- lub czteroosobowy jacht kosztuje 80-120 tysięcy złotych. Dla jednych dużo, dla drugich mało. Obcokrajowcy, głównie z Rosji, Niemiec, Włoch i Hiszpanii, uważają polskie jachty za bardzo dobre, a przy tym właśnie... tanie, bo ich produkcja jest znacznie droższa.

- Nastawiamy się na każdego klienta. I polskiego, i zagranicznego. Tu wszystko robi się ręcznie, więc nic dziwnego, że cena jest taka, a nie inna. Na razie dopiero rozglądamy się za klientami, bo raptem wybudowaliśmy w sumie kilka łodzi. Ale ważne jest to, że nasze jachty już w tej chwili spełniają bardzo rygorystyczne normy urzędu Lloyd's Register, określające warunki bezpieczeństwa na wodach morskich. Obecnie wdrażamy system jakości i od jesieni tego roku będziemy mogli samodzielnie nadawać certyfikaty do pływań morskich na nasze wyroby. Teraz kończymy następną łódź, która weźmie udział w regatach. A kiedy jest czas, pływamy jedną z naszych motorówek po świętokrzyskich akwenach, na przykład po zbiorniku w Cedzynie. Ten jacht robi tam furorę i mnie jako uczestniczącego w konstruowaniu tej łodzi oraz producenta bardzo ten fakt cieszy. Kto wie, może kiedyś w przyszłości Kielce będą kojarzone także jako jedna ze stolic polskiego przemysłu jachtowego? - snuje po cichu plany na przyszłość właściciel kieleckiej firmy "Ramokles", Leszek Ramocki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie