Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W oddziale "Gryfa" - wspomnienia z walk II wojny światowej

Marek Maciągowski
Zofia German – autorka wspomnień. Jej mąż Zbigniew German był partyzantem oddziału Pawła Stępnia "Gryfa”, operującego w lasach samsonowskich.
Zofia German – autorka wspomnień. Jej mąż Zbigniew German był partyzantem oddziału Pawła Stępnia "Gryfa”, operującego w lasach samsonowskich. Marek Maciągowski
Zofia German z domu "Wiech" w czasie wojny mieszkała w Zagnańsku. Pozostawiła zapiski, w których opisuje tragiczne wojenne wydarzenia oraz wspomina swojego męża, partyzanta oddziału "Gryfa". Udostępnił je czytelnikom "Echa Dnia" jej syn Albin Przeorski.

Wspólnie opowiadamy wojenną historię

Wspólnie opowiadamy wojenną historię

Jeśli chcesz podzielić się swoimi wspomnieniami z trudnych lat II wojny światowej - zadzwoń pod numer 041-36-36-115, 041-34-95-351 lub 0-801-164-279. Twojej historii wysłucha reporter "Echa Dnia". Wspomnienia i zdjęcia, opatrzone adresem - wskazany też kontaktowy numer telefonu - można również przesyłać pod adresem redakcji: "Echo Dnia", 25-520 Kielce 12, skrytka pocztowa 131, ulica Targowa 18; z dopiskiem "II wojna światowa". Można też przysyłać wspomnienia pocztą elektroniczną pod adres [email protected].

- Mój mąż Zbigniew German, pseudonim "Ataman" należał do Kadry Polski Niepodległej od początku powstania tej organizacji, która potem przeszła pod dowództwo Armii Krajowej. Ślub wzięliśmy 16 kwietnia 1943 roku. Dowódcą placówki na terenie Zagnańska był Paweł Stępień pseudonim "Gryf". Baza znajdowała się w lasach samsonowskich za wsią Kołomań. Oddział liczył około 40 osób. Wśród nich było około 20 ludzi z Warszawy, którzy zostali "spaleni" na tamtejszym terenie.

ZEMSTA NA NIEWINNYCH

16 marca 1943 roku Paweł Stępień ze swym kolegą z wojska Marcinem Wiechem zaczęli organizować na terenie Zagnańska placówkę partyzancką. Gromadzili broń, obuwie, odzież, koce i inne potrzebne przedmioty. Jedno ze spotkań w Zagnańsku zakończyło się śmiercią Marcina Wiecha. Partyzanci dostrzegli, że są obserwowani przez Niemców, którzy zatrzymali się na szosie. Zaczęli uciekać w stronę lasu, do którego było około 700 metrów. Niemcy strzelając ruszyli za nimi w pościg. Marcin Wiech dostał postrzał w nogę około 200 metrów od lasu. Nie mógł uciekać. Zdawał sobie sprawę z sytuacji. Nie chciał wpaść w ręce Niemców i sam odebrał sobie życie. " Gryf" natomiast brocząc krwią z przestrzelonej ręki uciekał, rzucając w stronę Niemców granaty.

Ponieważ "Gryf" biegnąc na przełaj polami przebiegł blisko domu naszego sąsiada Franciszka Naszydłowskiego, Niemcy byli przekonani, że także on utrzymuje kontakt z partyzantami. Ponieważ "Gryf" zdołał uciec, odegrali się na rodzinie Naszydłowskich. Uczynili to nazajutrz. Przyjechali do domu Naszydłowskich i przeprowadzili rewizję w całym domu. Na strychu znaleźli złom z karabinu maszynowego, który jak się okazało schował tam 14-letni syn Naszydłowskiego. Franciszek Naszydłowski o tym nie wiedział, ani o tym, że dzień wcześniej koło jego domu uciekał partyzant. Mimo tego, chociaż był niewinny, Niemcy rozstrzelali go na oczach żony i dzieci, a dom spalili. Syna zabrali wywożąc go do Niemiec, skąd już nie wrócił. Franciszek Naszydłowski miał 44 lata. Ja wraz z mamą i rodzeństwem uciekłyśmy do lasu. Gdy wróciłyśmy dom był w strasznym nieładzie, splądrowany. Ubrania i bielizna wyrzucone były z szafy, pościel była podeptana, a poduszki i pierzyny były rozprute. Niemcy szukali z pewnością broni, która była zakopana w ogródku.

Dzień wcześniej "Gryfowi" udało się uciec. Ponieważ nasz dom stal na skraju lasu, "Gryf" skierował się wtedy do nas po pomoc. Gdy zobaczyłam krew, schwyciłam ręcznik i bańkę z wodą i natychmiast pobiegliśmy do lasu, około 100 metrów od domu, ponieważ w każdej chwili mogli pojawić się Niemcy. Dopiero tam opatrzyłam mu ranę.

Po kilku minutach wracałam z bańką do domu. Pojawili się Niemcy, pytali czy nie widzieli uciekającego bandyty. Tłumaczyłam, że chodzę przez las po mleko i nikogo nie widziałam. Niemcy puścili mnie. Zatrzymali się jeszcze nad zwłokami Marcina Wiecha, a przechodzących ludzi pytali, czy nie znają tego człowieka. Znali go wszyscy, ale każdy tylko wzruszał ramionami i odpowiadał przecząco. Ale znalazł się "bohater", który rozpoznał zabitego i powiedział jego nazwisko, za co później chłopcy z lasu dali mu takie pamiętne, że do dziś niektórych ludzi nie poznaje.

Żonie Marcina Wiecha ludzie powiedzieli o śmierci męża i ta z małym dzieckiem i skromnym dobytkiem uciekła przed zemstą hitlerowców. Zwłoki Marcina Wiecha kazali zakopać w polu, tam gdzie leżał, co widziałam z naszego okna. Po kilku dniach partyzanci przenieśli nocą zwłoki kolegi na cmentarz.

W ODDZIALE

Od maja 1943 roku mój mąż znalazł się w oddziale "Gryfa". Stało się tak po incydencie, gdy wraz z dwoma kolegami rozbroili dwóch Niemców za wsią Zachełmie. Oni przyszli do wsi zabrać jaja. Jeden z Niemców został wówczas postrzelony, a mąż mógł zostać rozpoznany.

28 czerwca 1943 roku partyzanci składali komendantowi "Gryfowi" życzenia z okazji imienin. Życzyli mu, aby Niemców szybko licho wzięło. Goście zebrali się potem w jednym z domów we wsi, około 300 metrów od lasu. Byli tacy, którzy sporo wypili. Jakiś szpicel dał znać Niemcom i późnym popołudniem pojawili się we wsi. Szli gęstą tyralierą od strony lasu. Utworzyli gęsty pierścień uniemożliwiając ucieczkę. Partyzanci, wśród których był mój mąż, z bronią bezszelestnie przedzierali się przez żyto. W czasie tej ucieczki jeden z partyzantów zasztyletował żandarma. Gdy dotarli do obozu w lesie - panował tam już niepokój o komendanta. Warszawiacy byli w obcym terenie nieco bezradni, toteż podporządkowali się mężowi z pełnym zaufaniem, jako temu, który najlepiej znał okolicę. Udało im się opuścić obóz. Po pięciu dniach skontaktowali się z komendantem, który w czasie obławy zdołał się ukryć.

Partyzanci wyszli z obławy bez strat. Niemcy natomiast zamordowali 6 mężczyzn ze wsi Kołomań i wielu zabrano ciężarówką. Kilku nie powróciło potem z obozów.
W kwietniu 1944 roku zmuszona byłam uciekać z domu. "Gryf" wyznaczył mi kwatery we wsi Kołomań, które co jakiś czas zmieniałam dla bezpieczeństwa. Mieszkałam też jakiś czas z siostrą "Gryfa" w szałasie miedzy wsiami Umer i Kołomań. Mój mąż był w oddziale do 1944 roku. Gd zachorował na zapalenie stawów i płuc przewieziono go nocą do domu. Tu został aresztowany i zabrany do więzienia w Kielcach. Stąd trafił do obozu pracy w Częstochowie. Do domu wrócił w 1945 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie