MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Z bronią w pogotowiu

Małgorzata PAWELEC
Z bronią w pogotowiu
archiwum prywatne

(fot. archiwum prywatne)

Swoje terenowe samochody musieli obijać znalezionymi blachami i kłaść na nie kamizelki kuloodporne, bo nie opancerzona karoseria nie chroniła ich przed minami i pułapkami. Gdyby nie ostrzeżenie irackich dzieci pewnego dnia po prostu wylecieliby w powietrze. Mimo to wybudowali dziesiątki szkół, szpitali, stacji uzdatniania wody. Kieleccy żołnierze, którzy w styczniu wrócili z Iraku twierdzą, że tej misji nie da się porównać z żadną inną. - Tam chwilami toczyła się regularna wojna - mówią i cieszą się, że wreszcie są w domach.

- Nikt nie mówił, że będzie lekko, ale tego, co zastaliśmy w Iraku nikt z nas się nie spodziewał - mówi major Michał Mazurkiewicz z Morawicy, który był już w Libanie, Syrii, Kosowie i Albanii, a w Iraku dowodził kompanią naszych żołnierzy. Kielczanie z Centralnej Grupy Wsparcia Współpracy Cywilno-Wojskowej CIMIC jeżdżą na misje z każdą zmianą polskich wojsk. To właśnie oni czuwają nad rozbudową szkół, zaopatrzeniem stacji benzynowych, urządzaniem szpitali, budową wodociągów, innymi słowy nad organizacją życia ludności cywilnej w Iraku. Trzecia zmiana kielczan zrealizowała 200 różnych projektów za kilka milionów dolarów. Teraz z jednostki na Bukówce wyruszyła na misję czwarta z kolei grupa żołnierzy. Trafią na jeden z najgorętszych, a może i na najbardziej niebezpieczny okres w Iraku. Pod koniec stycznia mają się tam odbyć pierwsze po wojnie wybory.

- Wybory organizują sami Irakijczycy, my nie możemy w nie ingerować - mówi major Mazurkiewicz. - Pomagaliśmy jednak w organizowaniu, wyposażeniu i zabezpieczeniu punktów wyborczych.

Bomby odpalane "komórką"

Kielczanie służyli w bazach w Babilonie i Diwaniji, część ludzi stacjonowała w Al Hillah. To właśnie tam przebywał kapitan Przemysław Wierzbicki z Kielc, który razem z kolegami cudem uniknął zamachu. - Obok naszych biur znajdowała się szkoła - opowiada kapitan Wierzbicki. - Któregoś dnia zauważyliśmy, że nie ma w niej dzieci. To wydało nam się podejrzane. Okazało się, że do pobliskich latarni i stojących przy nich butli z tlenem przymocowane są ładunki wybuchowe. Na wypadek, gdybyśmy wyszli cało i chcieli uciekać, ładunki zamontowano również przy drzewach na drodze wyjazdowej. Nawet nie podchodziliśmy do biur. Terroryści odpalają najczęściej ładunki drogą elektroniczną, robią to za pomocą telefonów komórkowych.

- Każdy mężczyzna, który na nasz widok sięgał po telefon był podejrzany - mówi major Mazurkiewicz. - A już na pewno siedzący na drzewie przy trasie naszego przejazdu. W takich przypadkach trzeba było oddać strzały ostrzegawcze. Broń musiała być zawsze w pogotowiu.

"Tygrysy" obite blachą

Kielczanie codziennie wyjeżdżali w trasy, aby wykonywać swoje zadania. A to było znacznie niebezpieczniejsze niż udział w patrolu, który objechał teren i wracał do bazy. - Trzeba było mieć oczy dookoła głowy - mówi chorąży Sławomir Krajewski z Jędrzejowa, podoficer w zespole wsparcia, często jeżdżący jako kierowca. - Każda torba foliowa na poboczu stanowiła potencjalne zagrożenie, nie mówiąc o stojącym tam człowieku. Kilkaset metrów przed nami jechał zawsze pilot, który wypatrywał niepokojących rzeczy. Nigdy nie wyjeżdżaliśmy o jednej porze, zmienialiśmy trasy, jechaliśmy zawsze z prędkością 80-90 km/h. Wielokrotnie dowiadywaliśmy się, że na trasie, którą akurat przejeżdżaliśmy doszło do zamachu. Na przykład na drodze, którą przemierzaliśmy, aby zbudować trzy stacje uzdatniania wody wysadzono most.

- Kiedy dowiedziałem się, że na drodze do naszego biura w Hilli zginęło po eksplozji 20 irackich policjantów oniemiałem - mówi kapitan Wierzbicki. - To mogliśmy być my. Traf chciał, że akurat w tym jednym dniu zostaliśmy w bazie, bo przyjmowaliśmy nową zmianę. Ale zamachowcy nie mogli o tym wiedzieć.

- Pod koniec naszego pobytu w Iraku zrobiło się tak niebezpiecznie, że braliśmy w trasę wszystkie samochody, aby w razie czego mieć jak największą siłę ognia i ludzi do pomocy rannym - opowiada Michał Mazurkiewicz. - Mieliśmy pistolety, karabiny i granatniki. Każdy z nas brał hełm, kamizelkę kuloodporną i nawet latem mimo 70-stopniowego upału rękawiczki, żeby broń nie parzyła. Nasze terenowe honkery nie były opancerzone, więc sami obijaliśmy je blachami znalezionymi na wysypisku i kładliśmy na nie kamizelki kuloodporne. Dopiero pod koniec naszej zmiany dostaliśmy opancerzone "skorpiony". Samochody malowaliśmy w tygrysie prążki, aby "tygryski" się odróżniały. Chcieliśmy, aby Irakijczycy kojarzyli nas z typowo pokojowymi zadaniami.

Dziecięce ostrzeżenie

Często pomagało. Raz nawet irackie dzieci ostrzegły naszych żołnierzy przed zamachem. - Wyjeżdżamy z bazy i po przejechaniu trzystu metrów widzimy dzieci, które krzyczą do nas "bum, bum" - opowiada dowódca kompanii. - Tłumacz porozmawiał z dzieciakami i rzeczywiście okazało się, że nieopodal podłożono ładunki wybuchowe. Dorośli mieszkańcy wiosek raczej się nie odzywają, bo boją się zemsty terrorystów. Ale generalnie podchodzą do nas przyjaźnie, bo wiedzą, że wioska może tylko skorzystać na naszej obecności. Chociaż w Abu Garak pokazywano nam gest podcinania gardła, bo to wioska, z której większość mężczyzn była aresztowana za współpracę z terrorystami. Kiedy do niej jechaliśmy, aby remontować obiekty musieliśmy mieć wsparcie śmigłowców.

- Irakijczycy, jeśli dostaną pieniądze inwestują je w miastach - mówi Przemysław Wierzbicki. - Na wsiach żyje się bardzo ciężko. Kiedy odwiedziłem jedną z osad koło Hilli wszyscy mieszkańcy od razu zaczęli się skarżyć na bóle brzucha. Choroby to skutek między innymi tego, że ludzie piją wodę z kanałów, do których trafiają również ścieki. Dlatego jednym z naszych najważniejszych zadań była budowa stacji uzdatnienia wody. Irakijczycy na wsiach mają specyficzne podejście do życia. W rodzinach jest po dziesięcioro albo więcej dzieci. Jak któreś umrze, to są następne. Przetrwają najsilniejsze.

- Tam dzieci wychowują dzieci - mówi Sławomir Krajewski. - Starsze są zawsze otoczone grupką młodszych, noszą je na rękach. To bardzo powszechny obrazek.

Obiad pod ostrzałem

Trzecia zmiana kieleckich żołnierzy przeżyła w sierpniu drugie powstanie Muktady Al Sadra. W miastach toczyła się regularna wojna, żołnierze zdobywali dom po domu - mówi Michał Mazurkiewicz. - Tylko oni wiedzą co przeżyli. Pamiętam jak bojownicy zburzyli więzienie, które gruntownie wyremontowaliśmy. Ośmiuset skazanych zostało wcielonych do armii Al Sadra i poszło na Nadżaf.

Kielczanie przeżyli w Babilonie atak moździerzowy. - Jedliśmy obiad, a tu nagle na bazę spadło 12 pocisków - opowiadają. - Założyliśmy hełmy i kamizelki, schowaliśmy się w schronach, ale to wzmogło jeszcze stres, bo okazało się, że nigdzie nie jest bezpiecznie.

- Najgorzej było chyba w miejskim tłoku - mówi Sławomir Krajewski. - Tam każdy samochód mógł być pułapką, a każdy człowiek potencjalnym zamachowcem. Obserwowaliśmy nawet dachy, baliśmy się przejeżdżać koło cystern albo kolejek do stacji benzynowych, a te miały nawet kilkanaście kilometrów.

Róże od matki

- Były i przyjemne chwile - mówi Michał Mazurkiewicz. - Kiedy udzielaliśmy wywiadu na żywo razem z naszym dowódcą CIMIC pułkownikiem Mariuszem Saletrą w radiu Diwanija, zadzwoniła kobieta, która miała bardzo chore dziecko i nie mogła uzyskać pomocy. Obiecałem jej zorganizować konsultacje lekarskie. Jeszcze przed zakończeniem programu kobieta przyszła do radia i wręczyła nam po różyczce. Zresztą telefony podczas audycji się urywały. Ludzie nawet pytali czy będziemy startować w ich wyborach i czy będą mogli na nas głosować.

Żołnierze zaprzyjaźnili się z miejscowym szejkiem Abbasem, bo taka współpraca jest niezbędna w ich pracy. Z łezką w oku wspominają ucztę u szejka - baraninkę i kurczaki na ryżu, gęstą zupę pomidorową. - Zakaz jedzenia miejscowych potraw to jedno, a dobre stosunki z szejkiem to zupełnie inna sprawa - opowiadają. - Gdybyśmy nie skorzystali z zaproszenia, ze współpracy nic by nie wyszło. No i popróbowaliśmy wszystkiego rękami jak nakazuje zwyczaj. Dowiedzieliśmy się też, że nic się nie zmarnuje, bo resztki po takich ucztach dostają zawsze ludzie z wioski.

Zdarzały się też i komiczne sytuacje. Mało kto wie, że naszym żołnierzom z Hilli rozrywki starała się dostarczyć pewna Irakijka, która mieszkała w domu nieopodal bazy i regularnie się obnażała. A że pani była wątpliwej urody, to i rozrywka była wątpliwa.

Najbardziej bojowy pułkownik

Jak wygląda zwykły dzień CIMIC-owca w Iraku? - Codziennie wyjazd, praca od rana do wieczora i dobrze, bo nie ma czasu na rozterki - opowiadają kielczanie. - Tylko w piątki. czyli w arabski dzień świąteczny siedzieliśmy w bazie, ale i wtedy czyściliśmy broń albo robiliśmy raporty i dokumentację. A wieczorami? Każdy przywiózł po dwie książki, które potem krążyły w całej jednostce. Dochodziły też, z dwutygodniowym opóźnieniem, gazety z Polski. Niektórzy grali w kości. Najlepszym lekarstwem na stres był jednak sen.

- Nie ma co ukrywać, w Iraku bał się każdy - mówi major Mazurkiewicz. - Proszę sobie wyobrazić żołnierza, który jednego dnia słyszy, że zginęli w zamachu jego koledzy, a drugiego ma jechać w konwoju. Dlatego nasz dowódca płk Saletra wsiadał razem z żołnierzami w samochód, stawał na burcie z karabinem. Zyskał sobie nawet miano najbardziej bojowego pułkownika w Iraku, bo jako strzelec na burcie zaliczył ponad 50 wyjazdów. Żaden z oficerów mających tak wysoki stopień nie pobił tego rekordu. Ludzie wiedząc, że dowódca jest przy nich, czują się inaczej. Nasz pułkownik wraca z pozostałymi żołnierzami z kieleckiej jednostki w lutym. Teraz czekamy tylko na nich.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie